niedziela, 16 lutego 2014

"Fucking catholics, huh?" - recenzja "Tajemnicy Philomeny" Stephena Frearsa





Tylko pozornie najważniejsza kwestia wypowiadana w „Tajemnicy Filomeny” brzmi: „Fucking catholics, huh?”. Znacznie bardziej istotne wydają się słowa wydawczyni Martina Sixsmitha, która w pewnym momencie stwierdza: „Nie sądziłam, że jesteś aż takim cynikiem!”. Kluczem do odczytania filmu będzie zrozumienie błędnego charakteru tej diagnozy. Żywiołem bohatera, a także całej "Tajemnicy...", pozostaje bowiem nie cynizm, lecz ironia, która odsłania moc, by powściągnąć gniew i rozmiękczyć ckliwość. Sixmith ma swój kręgosłup moralny, ale nie potrzebuje podtrzymywać go za sprawą patetycznych deklaracji. Pod tym względem jest jak Chandlerowski Marlowe bez pistoletu. Cięty dowcip dziennikarza nie odbiera bynajmniej powagi opowieści snutej przez jego rozmówczynię, Filomenę Lee. Zamiast tego unieszkodliwia tylko czające się w toku narracji melodramatyczne klisze. Łatwo odgadnąć, że Sixmith to alter ego reżysera filmu. Ustami dziennikarza Stephen Frears broni swojej decyzji, by sięgnąć po jeden z najbardziej pogardzanych gatunków filmowych. Bohater "Tajemnicy...", były współpracownik BBC, porzuca  świat wielkiej polityki, by wysłuchać historii prostej kobiety.  Zamiast arogancji  demonstruje jednak – zabarwioną humorem – pokorę wobec emocjonalnej siły, którą dostrzega w narracji Filomeny. Łatwo zaakceptować taką postawę. Streszczenia wielu arcydzieł kina niespecjalnie różniłyby się przecież od opisów fabuł telenowel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz