Tylko pozornie najważniejsza kwestia wypowiadana w „Tajemnicy
Filomeny” brzmi: „Fucking catholics, huh?”. Znacznie bardziej istotne wydają
się słowa wydawczyni Martina Sixsmitha, która w pewnym momencie stwierdza: „Nie
sądziłam, że jesteś aż takim cynikiem!”. Kluczem do odczytania filmu będzie zrozumienie
błędnego charakteru tej diagnozy. Żywiołem bohatera, a także całej "Tajemnicy...",
pozostaje bowiem nie cynizm, lecz ironia, która odsłania moc, by powściągnąć
gniew i rozmiękczyć ckliwość. Sixmith ma swój kręgosłup
moralny, ale nie potrzebuje podtrzymywać go za sprawą patetycznych deklaracji.
Pod tym względem jest jak Chandlerowski Marlowe bez pistoletu. Cięty dowcip
dziennikarza nie odbiera bynajmniej powagi opowieści snutej przez jego
rozmówczynię, Filomenę Lee. Zamiast tego unieszkodliwia tylko czające się w
toku narracji melodramatyczne klisze. Łatwo odgadnąć, że Sixmith to alter ego
reżysera filmu. Ustami dziennikarza Stephen Frears broni swojej decyzji, by
sięgnąć po jeden z najbardziej pogardzanych gatunków filmowych. Bohater "Tajemnicy...", były
współpracownik BBC, porzuca świat wielkiej polityki, by wysłuchać historii
prostej kobiety. Zamiast arogancji demonstruje jednak – zabarwioną humorem – pokorę wobec
emocjonalnej siły, którą dostrzega w narracji Filomeny. Łatwo zaakceptować taką postawę. Streszczenia
wielu arcydzieł kina niespecjalnie różniłyby się przecież od opisów fabuł
telenowel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz