Piotr Czerkawski: Pański adres mailowy stanowi odwołanie do słynnej powieści Itala
Calvina, domyślam się, że to nie przypadek. Co sprawia, że tak bardzo ceni pan
„Barona drzewołaza”?
Paolo Virzi: To
jedna z tych kilku książek, w których absolutnie zakochałem się, gdy byłem
studentem. Tytułowy bohater, Arminio Piovasco di Rondò, ujmuje mnie jako
marzyciel, który wiecznie poszukuje przygód, nie zraża się niepowodzeniami i
jest otwarty na nowe doświadczenia. Myślę, że zostałem reżyserem filmowym także
dlatego, by móc go w tym względzie naśladować.
Przez długi czas
wcale nie planował pan jednak kariery w branży filmowej.
Odkąd pamiętam pisałem za to opowiadania i sztuki teatralne,
chciałem zostać nauczycielem języka włoskiego. Gdy miałem 21 lat, a więc byłem
niewiele młodszy niż pan dziś, poznałem jednak mojego późniejszego mentora,
wybitnego scenarzystę, współtwórcę największych sukcesów włoskiej komedii,
Furio Scarpelliego. To właśnie on namówił mnie bym sam zaczął pisać
scenariusze. Spodobało mi się to i przez jakiś czas tworzyłem teksty dla innych
reżyserów. Pewnego dnia mój producent spytał jednak: „Dlaczego sam czegoś nie
wyreżyserujesz?”. Nie umiałem wymyślić żadnej przekonującej odmowy, spróbowałem
swoich sił i tak już zostało. Przyznam jednak, że wciąż największą frajdę
sprawia mi moment, gdy historia rodzi się w mojej głowie, a potem zostaje
przelana na papier.
Istotny wpływ na
pańską karierę wywarł także Giuliano Montaldo, który już w listopadzie pojawi
się w Polsce jako gość festiwalu Cinergia.
To prawda, Montaldo zwrócił na mnie uwagę, gdy byłem
studentem szkoły filmowej. Był też pierwszym reżyserem, dla którego napisałem
scenariusz. Podziwiam Montalda jako twórcę, ale bardzo cenię go także prywatnie.
To pełen klasy, przyjemnie staroświecki i elegancki mężczyzna. Mogę wręcz
powiedzieć, że traktuję Giuliana jak ojca. Tym bardziej, że moja mama go
uwielbia i powtarza, że to ostatnia osoba, która na przywitanie wciąż jeszcze
całuje ją w rękę.
Gdy stawiał pan
pierwsze kroki w branży, z pewnością inspirował się pan twórczością starszych
kolegów po fachu. Czyje dokonania robiły na panu największe wrażenie?
Mogę wyróżnić jeden film, którego obejrzenie było dla mnie
jak dostrzeżenie światła w tunelu i pozwoliło mi zrozumieć dlaczego ktoś
wymyślił wynalazek zwany kinem. Mam na myśli „Osiem i pół” Federica Felliniego.
Wciąż uważam ten film za zapis imponującej podróży do umysłu reżysera i hołd
dla jego wyobraźni. To także cudowne lekarstwo pozwalające oswoić ludzkie
słabości i docenić gorzkie szczęście, które przynosi nam życie. Lista moich
filmowych fascynacji jest jednak znacznie dłuższa. Uwielbiam włoskie komedie
spod ręki Vittoria De Siki, Dino Risiego czy Maria Monicelliego. Tego rodzaju
filmy miały dla Włochów znaczenie terapeutyczne, bo wyleczyły nas z traumy,
którą pozostawiły po sobie rządy faszystów.
Domyślam się, że
pańskie zainteresowania wykraczają także poza obręb kina włoskiego.
Oczywiście. Wychowałem się w kulcie „Easy Ridera” czy
„Absolwenta”. Mogę krytykować amerykańską politykę, ale wciąż uwielbiam tamtejsze
kino niezależne. Moje ostatnie fascynacje to Wes Anderson i Todd Solondz. Jeśli
chodzi o twórców europejskich, mam słabość do Kena Loacha. Podziwiam maestrię z
jaką zawsze potrafił on łączyć komizm z tragizmem.
Wspomniał pan o
swojej młodości, której dużą część spędził pan w toskańskim Livorno. Teraz
chętnie wraca pan tam z kamerą. Skąd bierze się pański sentyment do rodzinnych
stron?
Lubię Livorno, bo nie ma nic wspólnego z pocztówkowym
wizerunkiem Włoch. To miasto robotników i ludzi pracy. Nie przez przypadek to
właśnie tam powstała w 1921 roku Włoska Partia Komunistyczna. Poza tym,
współczesne Livorno jest posępne i pogrążone w kryzysie, a nie będę oryginalny,
jeśli powiem, że cierpienie pobudza artystę znacznie bardziej aniżeli szczęście.
Teraz jednak zdradził
pan Livorno i swój najnowszy film nakręcił w zupełnie innej części kraju.
Dlaczego?
„Kapitał ludzki” bazuje amerykańskiej powieści Stephena
Amidona, który pierwotnie osadził jej akcję w bogatych rejonach stanu
Connecticut. Gdy czytałem tę książkę, czułem się jakby dotyczyła dobrze znanej
mi rzeczywistości. Opowieść o kryzysie, który pojawia się w rzeczywistości
opętanej przez ambicję, chciwość i pieniądze powinna być zresztą zrozumiała w
każdym zamożnym kraju na świecie. Przeniesienie akcji do północnych Włoch nie
nastręczało mi żadnych trudności także dlatego, że od zawsze nazywam te rejony
„naszą małą Ameryką”.
Właśnie w Stanach Zjednoczonych ukształtowała się przed
laty konwencja czarnego kryminału, do której wyraźnie nawiązuje pan w
„Kapitale…”.
Moją ambicją przy okazji tego filmu było pomieszanie kilku
różnych gatunków. Chciałem zestawić atmosferę charakterystyczną dla czarnego
kryminału z gorzko ironiczną analizą ludzkich charakterów. Powiedzmy, że
zamarzyłem sobie ten film jako połączenie stylu Raymonda Chandlera i Honoriusza
Balzaka.
Wygląda na to, że ta
nietypowa mieszanka zadziałała, bo pański film odniósł niespodziewany sukces. Dowodem
tego była choćby nagroda dla Najlepszego włoskiego filmu roku i pozostawienie w
pokonanym polu oscarowego „Wielkiego piękna” Sorrentina.
Nasze filmy bardzo często są ze sobą porównywane, ale nie ma
to specjalnego sensu. Pewne podobieństwo między „Kapitałem…”, a „Wielkim
pięknem” polega ewentualnie na tym, że zarówno ja, jak i Sorrentino tworzymy
obrazy społeczeństwa w stanie rozkładu.
Twórca „Wielkiego
piękna” skupia się jednak na estetyzacji błahości, pokazuje, że pustka jego
świata może wydać się atrakcyjna. Na tym tle pańska wizja rzeczywistości wydaje
się znacznie bardziej okrutna.
Zgadzam się, że w moim filmie nie ma żadnej postaci, która
zasługiwałaby na sympatię widza. Pewnym wyjątkiem mogą być jedynie najmłodsi
bohaterowie. Wprawdzie są kłamliwi i cyniczni, ale nie wynika to ze zła
tkwiącego w nich samych, lecz raczej z presji wywieranej przez otoczenie. Można
śmiało powiedzieć, że w „Kapitale…” dzieci pozostają ofiarami swoich rodziców.
Nie da się również ukryć, że kobiety są w moim filmie znacznie mniej niegodziwe
niż mężczyźni.
Odnoszę wrażenie, że
to cecha charakterystyczna dla całej pańskiej twórczości. Nie na darmo ma pan
opinię twórcy najciekawszych kobiecych portretów we współczesnym włoskim kinie.
Zapewne nie odkryję teraz Ameryki, ale po prostu zgadzam się
z tezą, że kobiety mają w sobie opiekuńczość i troskliwość, podczas gdy u
mężczyzn daje się we znaki pierwiastek agresji, nastawienie na rywalizację. Te
cechy nie są mi bliskie i zawsze bardziej ceniłem sobie towarzystwo pań.
(...) więcej w październikowym numerze miesięcznika KINO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz