Wedle znanej anegdoty Krzysztof
Kieślowski powiedział kiedyś: „Zawsze mówiłem, że nie chce
być asystentem. Ale na przykład, jakby mnie poprosił Ken Loach,
tobym chętnie podawał mu kawę. Obejrzałem „Kes” w Szkole
Filmowej i wiedziałem, że temu człowiekowi chętnie przynosiłbym
kawę. Gotowałbym kawę, żeby zrozumieć, jak on to robi”. Gdyby
polski mistrz zrealizował swoje zamiary, z pewnością musiałby
ustawić się w długiej kolejce chętnych. Zrodzony na styku
ideologicznej wyrazistości i głębokiej empatii „czuły realizm”
Loacha zyskał olbrzymie grono naśladowców i wielbicieli. Filmy
angielskiego reżysera aż 13 razy były zapraszane do Konkursu
Głównego prestiżowego festiwalu w Cannes. W 2006 roku, za „Wiatr
buszujący w jęczmieniu” Loach otrzymał Złotą Palmę. Do grona
najważniejszych wyróżnień przyznanych reżyserowi zaliczyć można
także Złotego Niedźwiedzia za całokształt twórczości z
zeszłorocznego festiwalu w Berlinie. Hołubionemu przez światową
krytykę twórcy „Czekając na życie” nie zależy jednak na
kolekcjonowaniu zaszczytów za wszelką cenę. Jako zdeklarowany
przeciwnik monarchii Loach bez wahania odmówił przyjęcia z rąk
królowej Orderu Imperium Brytyjskiego. Z właściwą sobie
bezpośredniością tłumaczył później: „Nie jest to klub, do
którego chciałbym należeć, gdy widzę ilu znajduje się w nim
łajdaków”. Kiedy indziej autor „Kes” odmówił przyjazdu na
festiwal w Turynie, gdy dowiedział się, że tamtejsze Muzeum
Kinematografii dokonało masowych zwolnień wśród pracowników
niższego szczebla. Podobne działania, w połączeniu z niezwykłą
środowiskową estymą, mogłyby uczynić z Loacha kogoś w rodzaju
„lewicowego świętego” współczesnego kina. Idealizm
angielskiego reżysera bywa zresztą przedmiotem dobrodusznej drwiny
ze strony części jego rodaków. Twórcy jednego z odcinków
serialu komediowego „The All New Alexei Sayle Show” przedstawili
widzom zrealizowaną w stylu Loacha wersję „Supermana”. Jak
łatwo się domyślić, słynny heros został w niej przedstawiony
jako przegrany proletariusz, który ledwo wiąże koniec z końcem.
Tego rodzaju żart, zamiast irytacji, wzbudził zapewne serdeczny
uśmiech reżysera. W swych filmach twórca „Życia rodzinnego”
sam chętnie schodzi przecież z pomnika, by niepostrzeżenie wymknąć
na stadion piłkarski bądź do sali tanecznej. U schyłku kariery
Loach dokonał zwrotu w stronę komedii, a obok Marksa zaczął
najwyraźniej czytywać Bachtina. Konsekwencję stylistycznej wolty
– zaakcentowanej przy okazji „Szukając Eryka” – stanowi
także najnowsze dzieło Anglika – „Klub Jimmy’ego”.
Akcja filmu toczy się w Irlandii tuż
po bratobójczej wojnie, której tragizm ukazywał wspomniany
„Wiatr….”. Podczas gdy kraj powoli podnosi się z ruin,
naznaczeni traumą Irlandczycy starają się z nadzieję spojrzeć w
przyszłość. Oryginalny sposób na wykorzystanie tkwiącego w nich
potencjału przedstawia tytułowy Jimmy Gralton. Mężczyzna, który
ostatnie lata spędził w Ameryce postanawia ubarwić codzienność
lokalnej społeczności. W tym celu otwiera klub stanowiący
przestrzeń spotkań, wymiany poglądów i wspólnej rozrywki. Jej
główne źródło stanowią owiane legendą taneczne zabawy.
Praktyki Jimmy’ego bardzo szybko wzbudzają irytację lokalnego
proboszcza. Duchowny, traktowany przez bohatera na prawach godnego
przeciwnika, kieruje się pragmatyczną obawą o utratę rządu dusz.
Proboszcz doskonale widzi, że klub Jimmy’ego skutecznie wypełnia
w życiu bohaterów rolę zarezerwowaną dla kościoła: buduje wśród
ludzi poczucie wspólnoty, prowadzi do rozwoju duchowego i napełnia
ich wewnętrzną siłą.
Filmu Loacha nie ma sensu oskarżać
jednak o płytki antyklerykalizm.W zrealizowanym na początku lat 90.
„Wietrze w oczy” reżyser udowodnił, że potrafi z szacunkiem
spojrzeć na parę katolików, którym wiara przynosi poczucie sensu
i godności. Pełniona w „Klubie Jimmy’ego” przez kościół
rola czarnego charakteru, w filmie „Biedroneczko, biedroneczko”
przypadła wadliwiej funkcjonującej opiece społecznej, a w całej
serii antythatcherowskich dokumentów z lat 70. –
konserwatywnemu rządowi. Bardziej niż atakowanie konkretnych
instytucji interesuje jednak Loacha szerzej zakrojony sprzeciw wobec
władzy ograniczającej poczynania jednostki.
Szansę na –
choćby czasowe - zawieszenie tego frustrującego porządku reżyser
dostrzega w zjawisku karnawału, którego reprezentację w „Klubie
Jimmy’ego” stanowią wspomniane wieczorki taneczne. Zgodnie z
koncepcją Michaiła Bachtina zabawa unieważnia prawa rządzące
codziennością, poddaje w wątpliwość wszelkie przymusy i
nierówności społeczne. Podczas wizyt w klubie Jimmy’ego
mieszkańcy miasteczka na pewien czas wydostają się spod opresyjnej
władzy proboszcza. Taniec staje się więc dla nich wyzywającym
sposobem manifestowania wolności.
Nie przez przypadek właśnie obrazem
tańczących ludzi kończy się poprzedni film Loacha – „Spirit
of 45”. W dokumencie o powojennych losach brytyjskiego ruchu
robotniczego reżyser, swoim zwyczajem, nie wsłuchuje się w
deklaracje politycznych przywódców i większą wagę przykłada do
wspomnień szeregowych działaczy. Z opowieści rozmówców Loacha
przebija ton wdzięczności pod adresem socjalistycznego rządu
premiera Clementa Attle’a, którego działania pozwoliły
Brytyjczykom na odzyskanie godności nadwyrężonej przez trudy II
wojny światowej. Wyprawa w przeszłość – jak zawsze u Loacha –
stanowi jednak także komentarz do otaczającej rzeczywistości.
Twórca „Spojrzeń i uśmiechów” kręcił swój film w czasie,
gdy przez cały świat przetaczała się fala lewicowych demonstracji
spod znaku Oburzonych bądź ruchu Occupy Wall Street. Zaakcentowanie
spokoju i cierpliwości z jaką działali przedstawiciele dawnej
brytyjskiej lewicy mogło zostać odebrane jako istotna wskazówka
pod adresem współczesnych protestujących. Nikt bardziej
sugestywnie niż Loach w słynnej „Ziemi i wolności” nie pokazał
przecież degeneracji ideałów dokonującej się pod wpływem
rewolucyjnej gwałtowności. (...)
Więcej w październikowym wydaniu miesięcznika KINO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz