czwartek, 6 listopada 2014

"Po co nam narkotyki? I tak jesteśmy już wystarczająco głupi" - rozmowa z Whitem Stillmanem, gwiazdą 5. American Film Festival



Piotr Czerkawski: Choć jesteś Amerykaninem, dawniej spędziłeś sporo czasu w Hiszpanii, a od kilku lat mieszkasz na stałe w Paryżu. W Europie twoja obcość wywołuje sympatię, czy raczej nieufność?

Whit Stillman: Wszystko zależy od kontekstu. Gdy przyjechałem do Hiszpanii, trafiłem na okres tuż po upadku dyktatury Franco. Pewnego dnia poszedłem do kina i zachwyciłem się filmem „Oficer i dżentelmen”, którym zresztą inspirowałem się kilka lat później, gdy kręciłem swoją „Barcelonę”. Kiedy jednak zaciągnąłem na „Oficera…” kilku przyjaciół, wszyscy się obrazili i zaczęli wyzywać mnie od faszystów. Nie miałem pojęcia dlaczego, a potem okazało się, że film o człowieku robiącym karierę w armii – dla mnie, Amerykanina, zupełnie neutralny – wzbudzał u nich skojarzenia z wojskowym reżimem. Ta sytuacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie ma sensu mieszać relacji międzyludzkich z polityką. Dziś na przykład USA ma kiepskie stosunki dyplomatyczne z Francją, ale Amerykanie są w tym kraju traktowani bardzo dobrze. Zupełnie na odwrót dzieje się natomiast w Anglii.

Jako twórca mieszkający we Francji bywasz często porównywany do tamtejszych mistrzów kina. Takie zestawienia robią na tobie wrażenie?

Różnie to bywa. Ludzie często zestawiają mnie z Rohmerem, a ja po prostu nienawidzę tego reżysera. Nie pamiętam, żebym wynudził się na jakimś filmie bardziej niż na „Kolanie Klary”. Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem zresztą, że Rohmer narzekał na amerykańskie tłumaczenia swoich filmów, które były w jego przekonaniu zabawniejsze niż oryginały. To śmieszne, bo ze mną jest chyba zupełnie odwrotnie. Czasem mam wrażenie, że europejscy tłumacze nie rozumieją gier słownych w moich filmach i za wszelką cenę chcą nadać dialogom klarowny sens, a to przecież zabija cały potencjał dowcipu. Nie dogadałbym się więc z Rohmerem, ale za to uwielbiam kilka filmów Francoisa Truffauta. Pamiętam, że potrafiłem zerwać przyjaźń z krytykiem, który napisał negatywną recenzję wspaniałych „Skradzionych pocałunków”. 

Trudno mi uwierzyć, że ktoś może nie lubić tego filmu. Jakie były argumenty twojego kolegi?

Gdy próbował uzasadnić swoje zdanie, pogrążył się jeszcze bardziej, bo powiedział, że wcześniej widział inny film Truffauta - „Małżeństwo”, a ono podobało mu się bardziej. Natrętne porównywanie filmów to największych grzech krytyka. Uważam, że każdy tytuł zasługuje na to, by traktować go w sposób autonomiczny. Truffaut, którego chwaliłem przed chwilą jako reżysera, był na przykład bardzo kiepskim krytykiem. W swoich recenzjach stawał się apodyktyczny, efekciarski i niesprawiedliwy. Niszczył na przykład Rene Claira, choć jego „Pod dachami Paryża” bardzo przypominało filmy samego Truffauta. Na plus trzeba mu zapisać za to, że odkrył dla europejskiego widza mistrzów z Hollywood: Hitchcocka, Forda czy Hawksa.
(...)

Skoro mowa o prestiżowych znajomościach, słyszałem, że twój ojciec pracował dla Johna F. Kennedy’ego.

To prawda, obaj bardzo dobrze znali się ze studiów. Gdy Kennedy zaangażował się w politykę, ojciec zaczął mu pomagać i wspinać się po szczeblach kariery. W pewnym momencie był nawet Sekretarzem Handlu USA, a więc dziesiątą osobą w państwie. Dzięki temu, że mój ojciec tak blisko z nim współpracował, miałem zresztą okazję poznać Kennedy’ego osobiście. W swoim życiu zetknąłem się zresztą także z Harrym Trumanem i Ronaldem Reaganem.

Który z nich zrobił na tobie największe wrażenie?

Kennedy rzeczywiście był równie przystojny, charyzmatyczny i czarujący jak można się było tego spodziewać, ale najbardziej zaimponował mi chyba Reagan. Był mniej medialny niż Kennedy, czasem popełniał kompromitujące gafy, ale ostatecznie okazał się zabójczo skuteczny.

Właśnie w czasach Reagana rozgrywa się akcja twojego przedostatniego filmu, wspomnianych „Rytmów nocy”. Co tak naprawdę fascynuje cię w atmosferze lat 80.?

Pamiętam, że powitałem ich nadejście z ulgą, bo poprzednia dekada była dla mnie – tak jak i dla całej Ameryki – czasem jednej wielkiej depresji. Lata 80., ze swoim fenomenem disco, przyniosły radosną i przyjemnie infantylną odpowiedź na depresyjnego punka. Nie trwało to jednak długo. Gdy w połowie lat 90., kręciłem „Barcelonę” miałem poczucie de ja vu. Synowie moich przyjaciół zapuścili długie włosy, zaczęli głosić nihilistyczne hasła i ćpać na potęgę. W jednej chwili poczułem, że mamy do czynienia z powrotem wszystkich koszmarów, od których właśnie udało nam się uwolnić. Mam wrażenie, że z biegiem czasu ten proces tylko się pogłębia. Nigdy nie widziałem większej ilości osób biorących narkotyki niż po roku 2000.

Muszę przyznać, że mnie zaskakujesz. Nie sądziłem, że człowiek, który przetańczył młodość w nowojorskich klubach będzie tak ostro sprzeciwiał się narkotykom.

Jedno nie przeczy drugiemu. Mnie i moim przyjaciołom do zabawy zawsze wystarczał alkohol. Oczywiście kilka razy spróbowałem też marihuany, ale nie czerpałem z tego żadnej przyjemności. Znam za to wiele osób, którym nadużywanie tego środka poważnie zaszkodziło. Dlatego jestem zdecydowanym przeciwnikiem legalizacji. Ludzie i tak są już wystarczająco głupi, po co więc jeszcze pogłębiać ten stan?

(...)

Więcej w nowym numerze Aktivista



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz