Piotr Czerkawski: Choć jesteś Amerykaninem, dawniej
spędziłeś sporo czasu w Hiszpanii, a od kilku lat mieszkasz na
stałe w Paryżu. W Europie twoja obcość wywołuje sympatię, czy
raczej nieufność?
Whit Stillman: Wszystko zależy od kontekstu. Gdy
przyjechałem do Hiszpanii, trafiłem na okres tuż po upadku
dyktatury Franco. Pewnego dnia poszedłem do kina i zachwyciłem się
filmem „Oficer i dżentelmen”, którym zresztą inspirowałem się
kilka lat później, gdy kręciłem swoją „Barcelonę”. Kiedy
jednak zaciągnąłem na „Oficera…” kilku przyjaciół, wszyscy
się obrazili i zaczęli wyzywać mnie od faszystów. Nie miałem
pojęcia dlaczego, a potem okazało się, że film o człowieku
robiącym karierę w armii – dla mnie, Amerykanina, zupełnie
neutralny – wzbudzał u nich skojarzenia z wojskowym reżimem. Ta
sytuacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie ma sensu mieszać
relacji międzyludzkich z polityką. Dziś na przykład USA ma
kiepskie stosunki dyplomatyczne z Francją, ale Amerykanie są w tym
kraju traktowani bardzo dobrze. Zupełnie na odwrót dzieje się
natomiast w Anglii.
Jako twórca mieszkający we Francji
bywasz często porównywany do tamtejszych mistrzów kina. Takie
zestawienia robią na tobie wrażenie?
Różnie to bywa. Ludzie często
zestawiają mnie z Rohmerem, a ja po prostu nienawidzę tego
reżysera. Nie pamiętam, żebym wynudził się na jakimś filmie
bardziej niż na „Kolanie Klary”. Nie wiem ile w tym prawdy, ale
słyszałem zresztą, że Rohmer narzekał na amerykańskie
tłumaczenia swoich filmów, które były w jego przekonaniu
zabawniejsze niż oryginały. To śmieszne, bo ze mną jest chyba
zupełnie odwrotnie. Czasem mam wrażenie, że europejscy tłumacze
nie rozumieją gier słownych w moich filmach i za wszelką cenę
chcą nadać dialogom klarowny sens, a to przecież zabija cały
potencjał dowcipu. Nie dogadałbym się więc z Rohmerem, ale za to
uwielbiam kilka filmów Francoisa Truffauta. Pamiętam, że
potrafiłem zerwać przyjaźń z krytykiem, który napisał negatywną
recenzję wspaniałych „Skradzionych pocałunków”.
Trudno mi uwierzyć, że ktoś może
nie lubić tego filmu. Jakie były argumenty twojego kolegi?
Gdy próbował uzasadnić swoje zdanie,
pogrążył się jeszcze bardziej, bo powiedział, że wcześniej
widział inny film Truffauta - „Małżeństwo”, a ono podobało
mu się bardziej. Natrętne porównywanie filmów to największych
grzech krytyka. Uważam, że każdy tytuł zasługuje na to, by
traktować go w sposób autonomiczny. Truffaut, którego chwaliłem
przed chwilą jako reżysera, był na przykład bardzo kiepskim
krytykiem. W swoich recenzjach stawał się apodyktyczny, efekciarski
i niesprawiedliwy. Niszczył na przykład Rene Claira, choć jego
„Pod dachami Paryża” bardzo przypominało filmy samego
Truffauta. Na plus trzeba mu zapisać za to, że odkrył dla
europejskiego widza mistrzów z Hollywood: Hitchcocka, Forda czy
Hawksa.
(...)
Skoro mowa o prestiżowych
znajomościach, słyszałem, że twój ojciec pracował dla Johna F.
Kennedy’ego.
To prawda, obaj bardzo dobrze znali się
ze studiów. Gdy Kennedy zaangażował się w politykę, ojciec
zaczął mu pomagać i wspinać się po szczeblach kariery. W pewnym
momencie był nawet Sekretarzem Handlu USA, a więc dziesiątą osobą
w państwie. Dzięki temu, że mój ojciec tak blisko z nim
współpracował, miałem zresztą okazję poznać Kennedy’ego
osobiście. W swoim życiu zetknąłem się zresztą także z Harrym
Trumanem i Ronaldem Reaganem.
Który z nich zrobił na tobie
największe wrażenie?
Kennedy rzeczywiście był równie
przystojny, charyzmatyczny i czarujący jak można się było tego
spodziewać, ale najbardziej zaimponował mi chyba Reagan. Był
mniej medialny niż Kennedy, czasem popełniał kompromitujące gafy,
ale ostatecznie okazał się zabójczo skuteczny.
Właśnie w czasach Reagana rozgrywa
się akcja twojego przedostatniego filmu, wspomnianych „Rytmów
nocy”. Co tak naprawdę fascynuje cię w atmosferze lat 80.?
Pamiętam, że powitałem ich nadejście
z ulgą, bo poprzednia dekada była dla mnie – tak jak i dla całej
Ameryki – czasem jednej wielkiej depresji. Lata 80., ze swoim
fenomenem disco, przyniosły radosną i przyjemnie infantylną
odpowiedź na depresyjnego punka. Nie trwało to jednak długo. Gdy w
połowie lat 90., kręciłem „Barcelonę” miałem poczucie de ja
vu. Synowie moich przyjaciół zapuścili długie włosy, zaczęli
głosić nihilistyczne hasła i ćpać na potęgę. W jednej chwili
poczułem, że mamy do czynienia z powrotem wszystkich koszmarów, od
których właśnie udało nam się uwolnić. Mam wrażenie, że z
biegiem czasu ten proces tylko się pogłębia. Nigdy nie widziałem
większej ilości osób biorących narkotyki niż po roku 2000.
Muszę przyznać, że mnie
zaskakujesz. Nie sądziłem, że człowiek, który przetańczył
młodość w nowojorskich klubach będzie tak ostro sprzeciwiał się
narkotykom.
Jedno nie przeczy
drugiemu. Mnie i moim przyjaciołom do zabawy zawsze wystarczał
alkohol. Oczywiście kilka razy spróbowałem też marihuany, ale nie
czerpałem z tego żadnej przyjemności. Znam za to wiele osób,
którym nadużywanie tego środka poważnie zaszkodziło. Dlatego
jestem zdecydowanym przeciwnikiem legalizacji. Ludzie i tak są już
wystarczająco głupi, po co więc jeszcze pogłębiać ten stan?
(...)
Więcej w nowym numerze Aktivista
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz