Piotr Czerkawski:
Należy pan do najważniejszych włoskich reżyserów swojego pokolenia, ale
przygodę z kinem zaczął pan od aktorstwa. W jaki sposób udawało się pogodzić
obie te aktywności?
Giuliano Montaldo: Priorytety
były dla mnie jasne, bo nigdy w życiu nie określiłbym siebie mianem
profesjonalnego aktora. Faktem jest jednak, że właśnie tą drogą dostałem się do
świata kina. Mieliśmy rok 1951, a ja byłem dwudziestoletnim chłopakiem, który
grał w bardzo dziwnym, amatorskim przedstawieniu w rodzinnej Genui. Traf
chciał, że pewnego dnia nasz spektakl obejrzał reżyser Carlo Lizzani. Po seansie podszedł do mnie i zaproponował
rolę w filmie, który zamierzał nakręcić w moim mieście. Zgodziłem się,
przekonany, że chodzi o jakiś epizod. Tymczasem okazało się, że mam wystąpić w
roli głównej i to u boku Giny Lollobrigidy! Film nazywał się „Achtung! Banditi!”
i miał bardzo niski budżet, ale okazał się dość popularny. Na fali tego sukcesu
zagrałem jeszcze w kilku filmach Lizzaniego, a w „Ulicy ubogich kochanków”
wystąpiłem nawet z Marcello Mastroiannim. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć, bo
w szkole byłem bardzo słabym uczniem i gdyby nie Lizzani, moje życie mogłoby
potoczyć się bardzo źle.
Jak zachowywał się
pan przed spotkaniem Lizzaniego?
Byłem niepoprawnym łobuzem, dowodziłem podwórkowej bandzie i
o mało nie wyleciałem ze szkoły za masowe podrabianie zwolnień lekarskich. W
dodatku doświadczenia z czasów wojny, gdy udzielałem się jako członek
antyfaszystowskiego ruchu oporu, ukształtowały mnie jako człowieka szorstkiego
i aroganckiego. Brakowało mi autorytetu, który nauczyłby mnie pokory. Trafiłem
na Lizzaniego w najwłaściwszym możliwym momencie. Carlo dostrzegł we mnie
potencjał, ale nie szczędził także krytyki. Powtarzał, że muszę dużo pracować,
bo na razie nie jestem jeszcze dobrym aktorem i nie potrafię mówić nawet ładnym
włoskim. Miarka przebrała się, gdy Lizzani spytał mnie kiedyś o słynnego mima
Marcela Marceau, a ja nie wiedziałem nawet kto to jest. Carlo wpadł w szał,
otworzył okno i zaczął wrzeszczeć na całą Genuę. Gdy ochłonął, powiedział
jednak, że zrobi wszystko, by wyprowadzić mnie na ludzi. Na szczęście dotrzymał
słowa i dlatego teraz mogę siedzieć tu przed panem. Nigdy nie zapomnę tego, co
Carlo dla mnie zrobił. Gdy zmarł w wieku 91 lat, płakałem jak bóbr.
Podobno w czasach
swojej młodości poznał pan także Federica Felliniego. Czy kiedykolwiek udało
wam się podjąć współpracę?
Było to moje wielkie marzenie. Gdy przybyłem do Rzymu,
wziąłem udział w spektaklu opartym na czytaniu listów działaczy politycznych
prześladowanych w czasach faszystowskich. Moją sceniczną partnerką była wówczas
Giulietta Masina. Fellini przyszedł do teatru, by ją zobaczyć. Po spektaklu powiedział
do mnie „Mój drogi Giulianino! Jesteś świetnym aktorem. Wiem też, że masz ambicje
reżyserskie. Zrobię cię moim asystentem”.
Po takim wyznaniu nie mogłem zmrużyć oka przez całą noc. Gdy dotarłem jednak do
biura Federica, okazało się, że oprócz mnie taką samą propozycję otrzymało
jeszcze 12 kandydatów i ostatecznie nie
przeszedłem selekcji. Nie mam jednak żalu do Felliniego. Uważam go za
znakomitego ambasadora włoskiego kina i twórcę o autentycznie unikalnym stylu.
Każdy kto próbuje go naśladować, sam skazuje się na porażkę. Ostatnio przekonał
się o tym, bardzo zdolny skądinąd, Paolo Sorrentino. Z całym szacunkiem, ale
„Wielkie piękno” jest filmem bez porównania słabszym niż „Słodkie życie”.
Nie udało się panu
podjąć współpracy z Fellinim, ale ostatecznie zaczął pan realizować własne
filmy. Skąd wzięła się w panu taka potrzeba?
Praca reżysera fascynowała mnie odkąd tylko po raz pierwszy
znalazłem się na planie. Nie mogłem na przykład zrozumieć jak to możliwe, że
pewne rzeczy w praktyce wyglądają zupełnie inaczej niż w scenariuszu. Zadawałem
więc milion pytań aż w końcu, gdy miałem 24 lata, zaproponowano mi pracę po
drugiej stronie kamery. Miałem szczęście, bo – choć nie udało się z Fellinim,
trafiłem na innego mistrza – Gilla Pontecorva, zdobywcy Złotego Lwa w Wenecji
za słynną „Bitwę o Algier”, Zaczynałem jako konsultant scenariusza, ale po
kilku tygodniach zostałem już asystentem reżysera. Zaprzyjaźniliśmy się, przez sześć lat
dzieliliśmy nawet wspólne mieszkanie. Miałem szczęście współpracować z Gillem
przy kilku filmach z rzędu. Po takich doświadczeniach mogłem już przystąpić do
realizacji własnego debiutu.
Czy od razu udało się
panu odnieść sukces?
Och, wręcz przeciwnie. Film nazywał się „Strzał w gołębia” i
żartowałem, że sam znalazłem się pod ostrzałem krytyków. W debiucie opowiadałem
opartą na faktach historię młodego żołnierza, który w 1943 roku zaciąga się do
armii faszystowskich Włoch i na własne oczy obserwuje upadek dyktatury. „Strzał…” stanowił pierwszą we włoskim kinie próbę
zrozumienia motywacji ludzi, którzy zawierzyli reżimowi. Pewnie dlatego spotkał
się zresztą z tak wielką krytyką: prawica uznała film za komunistyczny, a
lewicowcy wyzywali mnie od faszystów. Sporo się wtedy nacierpiałem, ale
przynajmniej zainicjowałem dyskusję o kontrowersyjnym fragmencie historii
Włoch. Później, już w spokojniejszej atmosferze, dołączyli się do niej inni
twórcy, jak na przykład Bertolucci w „Konformiście”.
Więcej w Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz