czwartek, 13 listopada 2014

Wskoczyłam w lateks dla Gregga Arakiego - rozmowa z Chiarą Mastroianni





Piotr Czerkawski: Już niedługo na polskie ekrany wejdzie najnowszy film z pani udziałem – dramat psychologiczny „Trzy serca”. Na planie po raz kolejny miała pani okazję spotkać się ze swoją matką – Catherine Deneuve. Czy w takich sytuacjach nie miewają panie problemów z oddzielaniem życia prywatnego i zawodowego?

Chiara Mastroianni: Proszę się nie obawiać – jesteśmy profesjonalistkami, nie załatwiamy przed kamerą żadnych porachunków i nie przenosimy na plan emocji z prawdziwego życia. To, że dobrze znamy się w rzeczywistości ułatwia nam współpracę, ale każde spotkanie przynosi przecież nowe wyzwania. W kolejnych filmach wcielamy się w różne postacie i zupełnie od nowa definiujemy nasze ekranowe relacje. Szczególnie ciekawe były pod tym względem „Świąteczne opowieści” Arnauda Despleschina, w których nie grałam córki Catherine, lecz jej znienawidzoną synową.

Domyślam się jednak, że kolejne wspólne występy pogłębiają więź i czynią waszą relację bardziej skomplikowaną?

Och, proszę mi wierzyć, że nas pan przecenia. Uwielbiam pracować z Catherine, ale widzę w niej wtedy nie moją matkę, lecz po prostu znakomitą aktorkę. Jak sam pan widzi, nie byłybyśmy dobrym materiałem dla psychoanalityka. Przychodzimy na plan, pracujemy, a w przerwach między zdjęciami zastanawiamy się nad tym, co zjemy dziś na kolację. Zamiast dogłębnie analizować role, wolimy już rozmawiać o ostatnio obejrzanych filmach. Obie w końcu kochamy kino i staramy się zaliczać po kilka seansów tygodniowo.

Pani relacje z matką wyglądają na bardzo stabilne i zdroworozsądkowe. Rozumiem, że nie czuje pani potrzeby, by zerwać z etykietką „córki Catherine Deneuve”?

Już dawno zrozumiałam, że to po prostu niemożliwe. Czasem ludzie wciąż traktują mnie jak jej małą córeczkę, a ja mam już przecież 42 lata i dwoje własnych dzieci! To trochę zabawne, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Mogę jedynie czekać aż jakiś twórca filmów science – fiction zaproponuje mi rolę, w której zagram matkę Catherine.

Kiedy właściwie zdała sobie pani sprawę, że jest dzieckiem wybitnych aktorów?

Zaskakująco późno. Gdy byłam mała, nie miałam pojęcia o tym, że Catherine Deneuve i Marcello Mastroianni to sławni ludzie. Po powrocie do domu rodzice w ogóle nie rozmawiali o pracy. Pewnego razu mama pojechała jednak w podróż służbową do Nowego Jorku. Okazało się, że była na planie „Muppetów” i na pamiątkę przywiozła mi zdjęcie z Miss Piggy. Pamiętam, że byłam z niej dumna i po raz pierwszy pomyślałam, że musi być kimś naprawdę ważnym.

W późniejszych latach gwiazdorski status rodziców był jednak dla pani trochę bardziej problematyczny?

Najgorzej było w liceum. Przeszłam wtedy ze szkoły prywatnej do publicznej i weszłam w najtrudniejsze stadium okresu dojrzewania. Mocno się wtedy buntowałam, bo uznałam, że nazwisko ogranicza moją wolność. Pocieszałam się jednak, że zawsze mogło być gorzej. Gdyby rodzice byli politykami, moje życie byłoby dopiero nie do zniesienia.

Jak mama zareagowała na wieść, że zamierza pani zostać aktorką. Była dumna, czy raczej przerażona?

Miałam wrażenie, że trochę się zawiodła. Przez lata żyła nadzieją, że dostanę się na dobre studia i znajdę sobie bardziej stabilną pracę. Tymczasem tuż po skończeniu liceum powiedziałam sobie jasno: „Dosyć! Nienawidzę edukacji i nie chcę mieć z nią nic wspólnego!”.

(…)

Jeśli miałbym wybrać najbardziej zaskakującą rolę w pani karierze, postawiłbym na wielbicielkę sado -maso z filmu „Donikąd” wyreżyserowanego przez amerykańskiego ekscentryka, Gregga Arakiego. Czy jest pani zadowolona z udziału w tym niecodziennym projekcie?

Chociaż kręciłam ten film niemal 20 lat temu i zagrałam w nim małą rolę, wciąż dobrze go pamiętam. Kiedy Araki do mnie zadzwonił, byłam wniebowzięta, bo uwielbiałam jego poprzedni film – „Stracone pokolenie”. Przyleciałam do Los Angeles i udałam się pod wskazany przez Gregga adres. Ze zdziwieniem zobaczyłam, że to jakaś obskurna, ciasna i niemal pozbawiona światła kawiarenka. Gdy Araki w końcu się pojawił, rzucił na wejściu coś w stylu: „Cieszę się, że jesteś. Chciałbym, abyś zagrała u mnie sadomasochistyczną striptizerkę”. W pierwszej chwili myślałam, że mnie z kimś pomylił. Wcielałam się przecież wówczas niemal wyłącznie w klasyczne dziewczyny z sąsiedztwa. Okazało się jednak, że Arakiego fascynował właśnie kontrast pomiędzy jego odważną propozycją, a moimi wcześniejszymi, grzecznymi rolami. Przyznam, że brawura Gregga mi zaimponowała i postanowiłam zaakceptować jego propozycję.

Jak wspomina pani samą pracę na planie?

Byłam bardzo zaskoczona. Przez lata żyłam w przekonaniu, że pierwszą rolę w Ameryce zagram w jakiejś hollywoodzkiej superprodukcji. Tymczasem nie mieliśmy na nic pieniędzy, a nasze studio znajdowało się w opuszczonym garażu. Ani przez moment nie żałowałam jednak swojej decyzji. Araki odsłonił się przede mną jako reżyser, który potrafi znakomicie pracować z młodymi talentami. Wielu amerykańskich aktorów z „Donikąd” zrobiło później wielkie kariery. Sama praca nad filmem przebiegała natomiast w bardzo zabawnej i niecodziennej atmosferze. Do dziś pamiętam zakłopotanie, z którym podawałam swoje wymiary, by można było uszyć dla mnie lateksowy kostium. Szybko pozbyłam się jednak wstydu dzięki Greggowi, który okazał się czarujący i bardzo opiekuńczy. Aż trudno uwierzyć, że taki facet może kręcić równie kontrowersyjne filmy.

Więcej w najnowszym wydaniu Twojego stylu 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz