Piotr
Czerkawski: Już niedługo na polskie ekrany wejdzie najnowszy film z
pani udziałem – dramat psychologiczny „Trzy serca”. Na planie
po raz kolejny miała pani okazję spotkać się ze swoją matką –
Catherine Deneuve. Czy w takich sytuacjach nie miewają panie
problemów z oddzielaniem życia prywatnego i zawodowego?
Chiara
Mastroianni: Proszę
się nie obawiać – jesteśmy profesjonalistkami, nie załatwiamy
przed kamerą żadnych porachunków i nie przenosimy na plan emocji z
prawdziwego życia. To, że dobrze znamy się w rzeczywistości
ułatwia nam współpracę, ale każde spotkanie przynosi przecież
nowe wyzwania. W kolejnych filmach wcielamy się w różne postacie i
zupełnie od nowa definiujemy nasze ekranowe relacje. Szczególnie
ciekawe były pod tym względem „Świąteczne opowieści” Arnauda
Despleschina, w których nie grałam córki Catherine, lecz jej
znienawidzoną synową.
Domyślam
się jednak, że kolejne wspólne występy pogłębiają więź i
czynią waszą relację bardziej skomplikowaną?
Och,
proszę mi wierzyć, że nas pan przecenia. Uwielbiam pracować z
Catherine, ale widzę w niej wtedy nie moją matkę, lecz po prostu
znakomitą aktorkę. Jak sam pan widzi, nie byłybyśmy dobrym
materiałem dla psychoanalityka. Przychodzimy na plan, pracujemy, a w
przerwach między zdjęciami zastanawiamy się nad tym, co zjemy dziś
na kolację. Zamiast dogłębnie analizować role, wolimy już
rozmawiać o ostatnio obejrzanych filmach. Obie w końcu kochamy kino
i staramy się zaliczać po kilka seansów tygodniowo.
Pani
relacje z matką wyglądają na bardzo stabilne i zdroworozsądkowe.
Rozumiem, że nie czuje pani potrzeby, by zerwać z etykietką „córki
Catherine Deneuve”?
Już
dawno zrozumiałam, że to po prostu niemożliwe. Czasem ludzie wciąż
traktują mnie jak jej małą córeczkę, a ja mam już przecież 42
lata i dwoje własnych dzieci! To trochę zabawne, ale zdążyłam
się przyzwyczaić. Mogę jedynie czekać aż jakiś twórca filmów
science – fiction zaproponuje mi rolę, w której zagram matkę
Catherine.
Kiedy
właściwie zdała sobie pani sprawę, że jest dzieckiem wybitnych
aktorów?
Zaskakująco
późno. Gdy byłam mała, nie miałam pojęcia o tym, że Catherine
Deneuve i Marcello Mastroianni to sławni ludzie. Po powrocie do domu
rodzice w ogóle nie rozmawiali o pracy. Pewnego razu mama pojechała
jednak w podróż służbową do Nowego Jorku. Okazało się, że
była na planie „Muppetów” i na pamiątkę przywiozła mi
zdjęcie z Miss Piggy. Pamiętam, że byłam z niej dumna i po raz
pierwszy pomyślałam, że musi być kimś naprawdę ważnym.
W
późniejszych latach gwiazdorski status rodziców był jednak dla
pani trochę bardziej problematyczny?
Najgorzej
było w liceum. Przeszłam wtedy ze szkoły prywatnej do publicznej i
weszłam w najtrudniejsze stadium okresu dojrzewania. Mocno się
wtedy buntowałam, bo uznałam, że nazwisko ogranicza moją wolność.
Pocieszałam się jednak, że zawsze mogło być gorzej. Gdyby
rodzice byli politykami, moje życie byłoby dopiero nie do
zniesienia.
Jak
mama zareagowała na wieść, że zamierza pani zostać aktorką.
Była dumna, czy raczej przerażona?
Miałam
wrażenie, że trochę się zawiodła. Przez lata żyła nadzieją,
że dostanę się na dobre studia i znajdę sobie bardziej stabilną
pracę. Tymczasem tuż po skończeniu liceum powiedziałam sobie
jasno: „Dosyć! Nienawidzę edukacji i nie chcę mieć z nią nic
wspólnego!”.
(…)
Jeśli
miałbym wybrać najbardziej zaskakującą rolę w pani karierze,
postawiłbym na wielbicielkę sado -maso z filmu „Donikąd”
wyreżyserowanego przez amerykańskiego ekscentryka, Gregga Arakiego.
Czy jest pani zadowolona z udziału w tym niecodziennym projekcie?
Chociaż
kręciłam ten film niemal 20 lat temu i zagrałam w nim małą rolę,
wciąż dobrze go pamiętam. Kiedy Araki do mnie zadzwonił, byłam
wniebowzięta, bo uwielbiałam jego poprzedni film – „Stracone
pokolenie”. Przyleciałam do Los Angeles i udałam się pod
wskazany przez Gregga adres. Ze zdziwieniem zobaczyłam, że to jakaś
obskurna, ciasna i niemal pozbawiona światła kawiarenka. Gdy Araki
w końcu się pojawił, rzucił na wejściu coś w stylu: „Cieszę
się, że jesteś. Chciałbym, abyś zagrała u mnie
sadomasochistyczną striptizerkę”. W pierwszej chwili myślałam,
że mnie z kimś pomylił. Wcielałam się przecież wówczas niemal
wyłącznie w klasyczne dziewczyny z sąsiedztwa. Okazało się
jednak, że Arakiego fascynował właśnie kontrast pomiędzy jego
odważną propozycją, a moimi wcześniejszymi, grzecznymi rolami.
Przyznam, że brawura Gregga mi zaimponowała i postanowiłam
zaakceptować jego propozycję.
Jak
wspomina pani samą pracę na planie?
Byłam
bardzo zaskoczona. Przez lata żyłam w przekonaniu, że pierwszą
rolę w Ameryce zagram w jakiejś hollywoodzkiej superprodukcji.
Tymczasem nie mieliśmy na nic pieniędzy, a nasze studio znajdowało
się w opuszczonym garażu. Ani przez moment nie żałowałam jednak
swojej decyzji. Araki odsłonił się przede mną jako reżyser,
który potrafi znakomicie pracować z młodymi talentami. Wielu
amerykańskich aktorów z „Donikąd” zrobiło później wielkie
kariery. Sama praca nad filmem przebiegała natomiast w bardzo
zabawnej i niecodziennej atmosferze. Do dziś pamiętam zakłopotanie,
z którym podawałam swoje wymiary, by można było uszyć dla mnie
lateksowy kostium. Szybko pozbyłam się jednak wstydu dzięki
Greggowi, który okazał się czarujący i bardzo opiekuńczy. Aż
trudno uwierzyć, że taki facet może kręcić równie
kontrowersyjne filmy.
Więcej w najnowszym wydaniu Twojego stylu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz