Piotr Czerkawski: Debiutowałeś równolegle
ze zdobywcą Złotej Palmy za „Zimowy sen”, Nurim Bilge Ceylanem. Czy to prawda,
że do dziś jesteście przyjaciółmi?
Ferzan Ozpetek: W 1997 roku spotkaliśmy się na jednym z tureckich festiwali
filmowych i od tego czasu rzeczywiście jesteśmy w stałym kontakcie. Często
śmiejemy się z tego, że moje filmy są lubiane przez publiczność i otrzymują w
miarę dobre recenzje, podczas gdy dzieła Nuriego wzbudzają zachwyt krytyków i
obojętność widowni. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak powiedzieć, że ostatnie
sukcesy przysporzyły widzów także Ceylanowi. I bardzo dobrze, bo to jeden z
tych twórców, którzy doskonale posługują się na ekranie tajemnicą a przez to
realizują filmy uniwersalne i zachęcające do głęboko osobistych interpretacji.
Twoje filmy są
przesiąknięte zmysłowością. Jej najważniejszym nośnikiem często okazują się
sceny przygotowania i spożywania posiłków. Czy w życiu prywatnym również
uchodzisz za smakosza?
Śniadania jedzone w „Hamam” czy obfite biesiady z filmu „On,
ona i on” rzeczywiście są wzorowane na
posiłkach, które przygotowuję dla swoich przyjaciół. Pamiętam, że zawsze
irytowała mnie sztuczność z jaką bohaterowie filmów udawali swój apetyt. Aby
temu zapobiec, pozwalałem aktorom na planie jeść dopiero po włączeniu kamery.
Zacząłem jednak od tego odchodzić, gdy spostrzegłem, że inni twórcy bezwstydnie
żerują na mojej wyobraźni.
Co konkretnie masz na
myśli?
Pamiętasz zrealizowane przeze mnie „Okna”? W jednej ze scen
bohater filmu, który jest z zawodu cukiernikiem pieczołowicie przygotowuje
pyszny tort czekoladowy. Wyobraź sobie, że w niedługim czasie powstały we
Włoszech trzy filmy, które kopiowały tę scenę w skali 1:1! Wkurzyłem się i gdy
realizowałem „Saturno Contro. Pod dobrą gwiazdą” umieściłem w kadrze suto
zastawione stoły i zabroniłem aktorom czegokolwiek tknąć. Naturalnie nic to nie
dało, bo po premierze i tak pisano, że nakręciłem kolejny film o jedzeniu.
Tak chętnie
kopiowanie twojej twórczości możesz odbierać jednak w kategoriach komplementu.
Czy masz poczucie, że udało ci się odcisnąć piętno na włoskim kinie?
Rzeczywiście miło być pionierem, rozpocząć jakąś modę i potem
natychmiast się od niej odżegnać. Pamiętam, że rozpocząłem kiedyś jeden z
filmów od bardzo intymnej dedykacji, a na końcu drugiego umieściłem piosenkę,
której tekst puentował całą fabułę. Obie tendencje wkrótce stały się bardzo
popularne, ale ja nigdy nie zastosowałem ich po raz kolejny. Najwięcej
satysfakcji dostarczył mi za to wpływ na sposób pokazywania we włoskim kinie
miłości homoseksualnej. Pocałunki moich bohaterów nie mają nic wspólnego ze
słodkim mizianiem się rodem z komedii romantycznych, lecz są czułe i
intensywne, jak w życiu. Mam wrażenie, że dzięki sukcesowi moich filmów
niektórzy młodsi reżyserzy mogli nabrać obyczajowej odwagi.
Choć od 40 lat
mieszkasz i pracujesz we Włoszech, wciąż jeszcze towarzyszy ci etykietka
„reżysera – imigranta”. Czy wciąż jeszcze czujesz się w tym kraju obco?
Przeczytałem ostatnio w gazecie, że pracownik tureckiej
ambasady w Rzymie użył w rozmowie z włoskim politykiem sformułowania „Nasz
rodak Ferzan Ozpetek…”. Tamten przerwał mu w pół słowa i krzyknął: „O nie! Ozpetek
jest przecież Włochem”. Sam już nie wiem jak określać swoją narodowość, ale nie
spędza mi to snu z powiek. Wystarczy mi pewność, że jestem jedynym reżyserem z
tak dziwnym nazwiskiem, któremu udało się zrobić karierę we Italii.
Więcej w dzisiejszym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz