poniedziałek, 4 stycznia 2016

Nie ma nic ciekawszego niż wątpliwości - rozmowa z Jaco van Dormaelem



Piotr Czerkawski: W „Zupełnie Nowym Testamencie” sceny, które na pierwszy rzut oka wydają się wyłącznie farsowe zyskują nagle posmak liryzmu albo melancholii. W jaki sposób udało się panu połączyć tak odmienne emocje?

Jaco van Dormael: To pewnie zasługa jednego z moich nauczycieli – czechosłowackiego scenarzysty i reżysera Frantiska „Franka” Daniela. Podczas zajęć ze scenariopisarstwa „Frank” często zadawał nam pewne ćwiczenie stylistyczne – chciał żebyśmy napisali tę samą scenę na kilka różnych sposobów – komediowy, melodramatyczny i  budzący grozę. W ten sposób mieliśmy nauczyć się przełamywania schematów i zaskakiwania przyszłego widza.

(...)
W pańskim filmie ważniejsza od JC okazuje się jego młodsza siostra Ea, która otwarcie sprzeciwia się opresyjnemu Bogu. Jaki jest właściwie cel tego buntu?

Ea chce, żeby ludzie zaczęli żyć według zasady: „Bądź sobą i rób cokolwiek, co będzie w stanie cię uszczęśliwić”. Spotkany przez Eę chłopiec pragnie zostać dziewczynką? Zabójca zakochuje się w niedoszłej ofierze? Bohaterka grana przez Catherine Deneuve zamierza związać się z szympansem, bo wydaje jej się bardziej pociągający od nudnego męża? Proszę bardzo. Może to wszystko trochę dziwne, ale co w tym złego? Życie każdego człowieka jest jedyne w swoim rodzaju i nie musi dostosowywać się do narzuconych z góry wzorców.

„Testament…” roi się od odniesień do  świata kina, literatury i muzyki. Ważną rolę w filmie odgrywa choćby piosenka autorstwa francuskiego barda Charlesa Treneta. Dlaczego sięgnął pan akurat do repertuaru tego artysty?

Nie miałem wyjścia. Trenet to ulubiony muzyk mojej matki, która ma dziś 90 lat i słucha go praktycznie codziennie. Siłą rzeczy obcowałem z tymi piosenkami od dziecka i pamiętam, że zawsze ujmowały mnie swoim bezwstydnym optymizmem. Zawarta w nich filozofia była, oczywiście, bardzo prosta: „Motylki latają, kwiaty kwitną, a ja na to patrzę i jest mi dobrze”. W ogóle mi to jednak nie przeszkadza. Trudno wyobrazić sobie prawdziwe szczęście bez solidnej dawki naiwności.

Od wielu lat powołuje się pan na inspiracje filmami Krzysztofa Kieślowskiego. W jaki sposób zapoznał się pan z jego twórczością?

Nie chcę zabrzmieć pretensjonalnie, ale to chyba kwestia przeznaczenia. Proszę mi wierzyć lub nie, ale w 1984 nakręciłem krótkometrażowy film „È pericoloso sporgersi” opowiadający o chłopaku, który musi zdecydować, czy wsiądzie z tatą do pociągu, czy zostanie z matką na peronie. Pokazałem, że ta niepozorna decyzja wywiera zasadniczy wpływ na losy bohatera, a  jego życie toczy się odtąd w dwóch różnych wariantach. Gdy dowiedziałem się, że kilka lat wcześniej powstał w Polsce film z niemal bliźniaczą fabułą, byłem w szoku. Od tej pory uważnie śledziłem wszystkie dokonania Kieślowskiego i dostrzegłem między nami wyraźne duchowe pokrewieństwo.

Choć – tak jak Kieślowski - odcina się pan od religii, pańskie filmy prowokują metafizyczne refleksje i interpretacje. Co sprawia, że sporo widzów poszukuje w kinie śladów duchowości?

Zarówno kino, jak i religia próbuje przekonać nas, że życie ma jakiś odgórny i możliwy do zrekonstruowania sens. To piękna idea, która wielu osobom przynosi spokój i pocieszenie. Osobiście jej jednak nie potrzebuję. W swoim poprzednim filmie „Mr. Nobody” starałem się pokazać, że za najpiękniejsze w życiu uważam te momenty, które wymykają się logice i schematom. Niektórzy ludzie lubią uczucie pewności, ale ja uważam, że nie ma nic ciekawszego niż nachodzące cię wątpliwości.

Dlaczego są one dla pana tak bardzo istotne?

Wątpliwości rozszerzają twoje horyzonty, każą wciąż zadawać pytania i nie zadowalać się łatwymi odpowiedziami. Gdy się pojawiają, nie musisz kurczowo trzymać się żadnych przekonań, przestajesz być więźniem swoich przyzwyczajeń i w każdej chwili możesz spojrzeć na rozważaną kwestię z zupełnie innego punktu widzenia. Tego rodzaju świadomość jest bardzo wyzwalająca.

Na zakończenie chciałbym powrócić do absurdalnego klimatu rodem z „Testamentu” i zapytać: jak zachowałby się pan, gdyby pozwolono panu zostać Bogiem na jeden dzień?

Powiedziałbym wszystkim: „Hej, tak naprawdę nie istnieję! Nie mogę niczego wam nakazać ani zakazać, nie odczujecie z mojej strony żadnej zemsty. Nie wierzcie już we mnie i zacznijcie w końcu cieszyć się waszym cholernym życiem”.


Więcej w styczniowym numerze miesięcznika KINO


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz