Piotr Czerkawski:
Niedawno minęła już 20. rocznica śmierci Krzysztofa Kieślowskiego. Czy wciąż
jeszcze wraca pani myślami do waszej współpracy?
Juliette Binoche: Staram
się nie rozmyślać za dużo o przeszłości, bo i tak nie mamy przecież szans, by
ją zmienić. Wciąż jest mi jednak bardzo przykro, że Krzysztof odszedł tak
wcześnie. Myślę, że był w tym element jego świadomej decyzji. Gdy szedł na
operację serca, sprawiał wrażenie jakby przeczuwał jak to wszystko się skończy.
Nie chcę jednak mówić o tym za długo, bo jestem pewna, że sam Krzysztof nie
oczekiwałby rozpamiętywania swojej śmierci. Wolałby, żebym, zamiast tkwić w
żałobie, nosiła go w sercu i czerpała z naszych wspólnych doświadczeń w swojej
dalszej karierze.
Jakie znaczenie miała
dla pani rola w „Trzech kolorach: Niebieskim”?
Dzięki niej zostałam rzucona na głęboką wodę. Przecież nie
miałam jeszcze 30 lat, gdy w zagrałam niesamowicie wymagającą rolę kobiety,
która traci męża i córeczkę.
Portretowanie na ekranie smutku i żałoby w taki sposób, by nie
wybrzmiało to kiczowato, wciąż wydaje mi się ciekawym aktorskim wyzwaniem.
Pewnie dlatego przyjęłam niedawno rolę matki rozpaczającej po śmierci
nastoletniego syna we włoskim filmie „Obietnica”. W pewnym sensie czułam jakbym
wracała do „Niebieskiego”, ale bogatsza o 20 lat doświadczenia zawodowego i
życiowego.
Jaki jest pani sposób
na to, by tak wymagające role nie wywierały negatywnego wpływu na życie
prywatne?
To kwestia podejścia do zawodu. W przeciwieństwie do
niektórych aktorek nie staram się za wszelką cenę podkreślać podobieństw
pomiędzy bohaterkami, w które się wcielam a mną samą. Gdy przygotowuję się do
roli staram się również nie sięgać do własnych wspomnień ani głęboko intymnych
emocji. Od czego w końcu mam wyobraźnię?
Od czasu do czasu
odpoczywa pani także od skomplikowanych dramatów psychologicznych i występuje w
znacznie lżejszych filmach.
Do wielu z nich wciąż mam bardzo duży sentyment. Niedawno na
festiwalu w Wenecji, po wielu latach przerwy, spotkałam się ponownie z Johnnym
Deppem. Przypomniał mi, że praca na planie „Czekolady” była dla niego udręką,
bo w tamtym czasie wprost nienawidził słodyczy. W żaden sposób nie dał jednak
poznać po sobie, że ma z tym filmem jakikolwiek problem. W ogóle mnie wtedy
zaskoczył, bo jak na bożyszcze nastolatek, którym ówcześnie był, imponował
ujmującą skromnością.
(...)
(...)
Czy młodsze aktorki –
takie jak dziewczyna pani syna – często proszą panią o rady dotyczące zawodu?
Nawet jeśli tak jest, staram się zbytnio nie wymądrzać.
Jeszcze kilka lat temu postępowałam zupełnie inaczej. Schlebiało mi, że
wszystkie te ładne, młode aktorki traktują mnie jak autorytet i uważają, że
moje sugestie mogą pomóc im w karierze. W pewnym momencie uznałam jednak, że to
z mojej strony zwykły narcyzm. Skąd pomysł, że decyzje, które sprawdziły się w
moim życiu znajdą zastosowanie u dziewczyn żyjących w innych czasach,
obdarzonych odmienną osobowością? Każda z nas musi zaufać własnej intuicji. Bez
tego nie ma szans na zrobienie kariery, nawet jeśli będzie miała wokół siebie
całą masę życzliwych ludzi.
Jest pani laureatką
wielu nagród, a w 1997 roku otrzymała pani Oscara dla najlepszej aktorki
drugoplanowej za rolę w „Angielskim pacjencie”. Gdy wyczytano pani nazwisko
podczas gali, wydawała się pani bardzo zaskoczona.
Zaręczam, że nie było w tym ani grama kokieterii. Po prostu
wszystkie byłyśmy przekonane, że nagroda przypadnie Lauren Bacall. Nie miałabym
zresztą nic przeciwko temu, bo to wielka aktorka. Gdy zeszłam ze sceny,
planowałam ją odszukać i powiedzieć, że tak naprawdę to właśnie ona zasłużyła
na Oscara. Skoro jednak nie znalazłam Lauren, uznałam, że już go zatrzymam.
Nawet jeśli wiedziałam, że będę musiała potem do znudzenia słuchać pytań w stylu: „A gdzie właściwie trzyma pani swojego Oscara?”.
Jak pani zwykle na nie odpowiada?
„Mmmm…. Używam go!”.
Całość w majowym numerze miesięcznika PANI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz