Piotr Czerkawski: W „Baby Bump” – tak jak w wielu
wcześniejszych filmach krótkometrażowych – podejmujesz temat wchodzenia w
dorosłość. Czy masz jakieś wyraziste wspomnienia z tego okresu?
Kuba Czekaj: Własne
dojrzewanie nie kojarzy mi się z żadnym szokiem ani traumą. Byłoby przeciętne,
gdyby nie pewna, dosyć dziwaczna, dociekliwość. Za jej sprawą miałem wrażenie
jakbym przebywał w dwóch, równoległych światach. Najpierw zwyczajnie
wygłupiałem się i biegałem z kolegami po podwórku, a potem wracałem do domu i
całkiem poważnie – jak wtedy myślałem – zastanawiałem się nad kwestiami takimi
jak: Czym jest śmierć? Czy istnieje Bóg?
Gdzie szukałeś odpowiedzi na te
pytania?
Na pewno nie w szkole ani w encyklopediach, bo nigdy nie byłem typem prymusa.
Starałem się sięgać raczej do własnej wyobraźni. Z dzisiejszej perspektywy
wiem, że moje próby zrozumienia rzeczywistości, wnioski do których dochodziłem,
nie były szczególnie oryginalne. Lecz nawet jeśli wyważałem otwarte drzwi,
robiłem to na własną rękę. W ten sposób uczyłem się samodzielnego myślenia,
które przydaje mi się teraz w pracy.
Dorastałeś w latach 90., gdy po
latach komunistycznej izolacji Polska otwierała się na zachodnią kulturę. Czy
te procesy odcisnęły piętno na twoich zainteresowaniach?
Niespecjalnie. Nie czułem potrzeby, żeby wieszać na ścianie plakaty zespołów
muzycznych. Wówczas nie byłem też wielkim fanem kina. Moja przygoda z filmem
ograniczała się do odwiedzania kolegi, który jako pierwszy na osiedlu posiadał
odtwarzacz video. Szliśmy do niego po szkole, zasłanialiśmy zasłony i
pochłanialiśmy tandetne horrory.
Skąd więc wzięła się w tobie
filmowa pasja?
Z lenistwa. Jako dzieciak nie chciało mi się uczyć, więc
angażowałem się w zajęcia plastyczno-teatralne. Głównie po to, by uciec z
lekcji i dumać, dłubać coś w sali obok. Moja przygoda z kamerą zaczęła się
po drugiej stronie obiektywu. Jako nastolatek dostałem rolę w serialu
realizowaną przez wrocławską telewizję. Grałem chłopca, który przyjeżdża z
małej wsi do dużego miasta i podrywa dziewczynę na to, że jest melomanem. W
jednej ze scen idę z siatką mandarynek – operator robi zbliżenie na moje buty.
A że produkcja była niskobudżetowa, graliśmy w tym, w czym przyszliśmy.
Oczywiście mandarynki mi wypadają, schylam się powoli i uważnie, ekranowa
partnerka również. I mamy to pierwsze, fundamentalne spojrzenie, od którego
wszystko się zaczyna. Po emisji odcinka czekałem w szkole aż coś się wydarzy,
nastawiałem uszu na komplementy. A zamiast tego usłyszałem: ''Widziałam te buty
w telewizji!'' Wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że wolałbym stać po drugiej
stronie kamery. Jako aktor czułem się fatalnie. Mam dużą szparę między zębami,
a wówczas mówiłem wyjątkowo bełkotliwie. Z tym swoim szczękościskiem byłem
beznadziejny, drętwy. Wróciłem do rozmyślania i jako licealista wpadłem na
pomysł, że nakręcę film i zobaczę co z tego wyniknie.
I wyniknęło coś ważnego: egzamin do
szkoły filmowej.
Ale wciąż nie wiedziałem nic o kinie, wszystkiego nauczyłem się dopiero jako
student. Jedynym filmem, który wywarł na mnie naprawdę duży wpływ, gdy byłem
nastolatkiem, było „Requiem dla snu”. Obejrzałem go oczywiście przypadkowo. Ale
to dzięki niemu po raz pierwszy zrozumiałem, że kino może dotykać tego, co cię
boli, czego nie rozumiesz, a forma opowieści może doskonale współgrać z jej
treścią. Aronofsky nauczył mnie też, że film daje niepowtarzalną możliwość, by
wykreować od podstaw własny ekranowy świat. Dziś taką swobodę odczuwam na etapie
tworzenia scenariuszy.
Różnią się od innych?
Mówi się o nich, że są bardzo szczegółowe i rozbudowane –mają dość obszerne
didaskalia. Czasami słyszę, że nie powinno się tak pisać, ale ja lubię, gdy
scenariusz nie jest użytkowym szkicem, lecz przypomina prozę, pozwala
czytelnikowi poczuć klimat opowieści. Każdy tekst powinien mieć własny styl,
dostosowany do konkretnego filmu bądź danej sceny. Opisując moment pełen
napięcia, lubię stosować krótkie, dynamiczne zdania, rodem z bardzo lubianej
przeze mnie książki „Białe na czarnym” Rubena Gallego. Kiedy indziej chętnie
stosuję kwieciste, rozbudowane frazy. Nie umiem inaczej, reżyserować zaczynam
od składania liter. Na szczęście podejście do scenariuszy staje się coraz
bardziej kreatywne, a to owocuje ciekawymi lekturami. Ostatnio zachwycił mnie
na przykład język i forma scenariusza „Córek Dancingu” Roberta Bolesty, który
został przeniesiony na ekran przez Agnieszkę Smoczyńską.
Pokoleniowa zmiana warty?
Tak, szczególnie cieszy mnie ta odbywająca się w środowisku producentów. Od
jakiegoś czasu dochodzą do głosu młodzi ludzie walczący o coś więcej niż
biznesowy zysk, dbający także o artystyczną jakość projektów. Bardzo czekam na
podobny powiew świeżości wśród reżyserów. Liczę, że już wkrótce pojawi się jakiś
utalentowany gówniarz, najlepiej bez szkoły, który pokaże swoim poprzednikom
środkowy palec i sprowokuje twórczy ferment w całym środowisku.
A co drażni cię we współczesnym
polskim kinie?
Poziom filmów komercyjnych. W wielu projektach kryje się ogromny potencjał, ale
zostaje on zaprzepaszczony za sprawą
braków budżetowych, niedbałej reżyserii czy nielogicznych scenariuszy.
Osobny problem stanowi kwestia aktorstwa. W wielu filmach dziwią mnie
zachowawcze decyzje obsadowe. Rzadko oglądamy nowe twarze, a odkrycia są
przecież chlubą każdego reżysera. Mamy sporą grupę znanych wykonawców, którym
za każdym razem oferuje się jednakowe role, korzystanie z tych samych środków
wyrazu. A przecież aż prosiłoby się, by od czasu do czasu obsadzić ich wbrew
ukształtowanemu wizerunkowi i pozwolić na demonstrację pełni talentu.
O tobie też można jednak
powiedzieć, że do tej pory uprawiałeś jeden rodzaj kina. Nie boisz się
zaszufladkowania?
W chwili, gdy rozmawiamy skończyłem pracę nad filmem „Królewicz Olch”. Wszystko
wskazuje na to, że po premierze na długi czas odpocznę od opowiadania o
dzieciach. Robię się coraz starszy, co innego zaczyna mnie interesować, więc
najwyższy czas spróbować czegoś nowego i wgryźć się w psychikę dorosłego
bohatera.
(...) więcej w czerwcowym numerze miesięcznika KINO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz