Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jean- Pierre Leaud. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jean- Pierre Leaud. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 grudnia 2014

Łobuz na salonach - Francois Truffaut







Francois Truffaut był chuliganem o manierach arystokraty. Na szlaku między domem, ulicą a poprawczakiem zawsze niósł pod pachą grube tomiszcze Balzaka. Jedyne w swoim rodzaju połączenie dezynwoltury i wyrafinowania zaprocentowało później w karierze reżysera. Podczas gdy inni twórcy związani z Nową Falą dryfowali najczęściej w stronę hermetyczności lub zapomnienia, Truffaut zawsze potrafił utrzymać się na powierzchni. Gdy umierał na raka w wieku zaledwie 52 lat, był uznawany za jednego z największych filmowców świata. Choć niedawno minęły trzy dekady od jego śmierci, właściwie nic się w tej kwestii zmieniło.

Najszczęśliwsze chwile dzieciństwa młody Francois spędził u boku babci. Po śmierci seniorki chłopiec dostał się pod skrzydła jędzowatej matki i niewiele od niej sympatyczniejszego ojczyma. Wiele lat później oboje zostaną wychłostani w słynnych „Czterystu batach”. Zanim jednak Truffaut sięgnął po kamerę, zdążył zakochać się w filmie od pierwszego wejrzenia. Debiut na sali kinowej zaliczył w wieku ośmiu lat, oczywiście w towarzystwie babci. Dziełem, które tak zachwyciło małego chłopca był „Raj utracony” Abela Gance”. Tytuł to niefortunny o tyle, że obecny na seansie dzieciak odkrył przecież właśnie schronienie rozczarowującej rzeczywistości. 

Truffaut, w późniejszych latach niepoprawny kobieciarz, pozostał bezwzględnie wierny X muzie. Nieraz udowadniał, że potrafi efektownie bronić jej czci. Legenda głosi, że pewnego dnia zabrał autostopowicza i zaczął wypytywać go o filmowe fascynacje. Gdy chłopak wyszedł na ignoranta, Truffaut bez zastanowienia kazał mu wysiąść z samochodu. Innym razem z kolei, już jako dojrzały mężczyzna, postanowił poznać swego biologicznego ojca. Po miesiącach poszukiwań wynajęta przez reżysera agencja detektywistyczna ustaliła w końcu adres zamieszkania emerytowanego dentysty żydowskiego pochodzenia. Truffaut udał się we wskazane miejsce, ale ostatecznie stchórzył i poszedł do kina na „Gorączkę złota”. Cóż, w jednym z wywiadów powiedział przecież: „Zawsze preferowałem rozmyślanie o życiu niż samo życie”.
Kto wie jednak jaką drogą ruszyłby ostatecznie Truffaut, gdyby za młodu nie spotkał na swojej drodze przewodnika w postaci Andre Bazina. Słynny teoretyk filmu uratował chłopaka od tarapatów i wciągnął za uszy do redakcji „Cahiers du cinema”. Niepokorny Francois szybko wyrósł w swoich tekstach na enfant terrible krytyki filmowej. Za pomocą opublikowanego w 1954 roku pamfletu „O pewnej tendencji kina francuskiego” zburzył pomniki wielu dotychczasowych mistrzów kina. Nie było tajemnicą, że wkrótce sam zechce zająć miejsce na cokole. Wykształcone jeszcze na ulicy cechy przywódcze sprawiły, że właśnie Francois stał się nieformalnym hersztem bandy Nowofalowców. Grupa młodych krytyków z „Cahiers…”, która zamieniła w końcu pióro na kamerę wywołała we francuskim kinie prawdziwą rewolucję. Jeszcze w 1958 roku Truffaut jako zbuntowany dziennikarz został pozbawiony akredytacji na festiwal w Cannes. Już rok później pojawił się jednak na tej imprezie jako autor „Czterystu batów” i zasłużenie zgarnął nagrodę dla najlepszego reżysera. 

Tak oto łobuz umościł się na salonach, a wraz ze sobą wprowadził tam także grupkę podejrzanych typów zza Oceanu. Zgodnie z założeniami postulowanej przez Truffauta „polityki autorskiej” reżyser urastał do rangi głównego twórcy dzieła filmowego odpowiedzialnego za jego styl, przesłanie i charakter. Reguła ta miała obowiązywać także w Hollywood, a za jednego z największych autorów w historii kina Truffaut uznał Alfreda Hitchcocka. Ugruntowanie tej tezy przyniósł wywiad – rzeka „Hitchcock – Truffaut”, który po dziś dzień uważany jest za błyskotliwe kompendium wiedzy o sztuce reżyserii. Truffaut nie tylko promował twórczość innych autorów, lecz potrafił także znakomicie zadbać o własną karierę. Francuskiemu twórcy udało się w pełni zdyskontować sukces „Czterystu batów”. Pełna autobiograficznych odniesień do trudów dzieciństwa, lecz pozbawiony melodramatyzmu i cierpiętnictwa film doczekał się udanych kontynuacji. Truffaut co kilka lat ponownie spotykał się z aktorem Jeanem – Pierrem Leaudem, by odtwarzać kolejne etapy w życiu Antoine’a Doinela. W następujących po sobie częściach sagi młody Paryżanin ze zmiennym szczęściem próbował radzić sobie z dylematami uczuciowymi i wyzwaniami dorosłości. Popełniane przez siebie błędy a nawet najzwyklejsze świństwa każdorazowo potrafił usprawiedliwić wrodzonym wdziękiem.

(...)

Więcej w świątecznym wydaniu  Dziennika


piątek, 5 lipca 2013

Bez wódki i humoru nie da się żyć - rozmowa z Akim Kaurismakim










Piotr Czerkawski: Rozmawiamy na festiwalu we włoskim Lecce, ale chciałbym, żebyś przyjął ode mnie najbardziej polski prezent z możliwych. To limitowana edycja Żubrówki.

Aki Kaurismaki: Bardzo dziękuję. Z tego co wiem, macie w Polsce miejsce, w którym żubry żyją na wolności. Jak ono się nazywa?

Puszcza Białowieska.

No właśnie! Swoją drogą, wiesz, że byłem kiedyś w Polsce?

Oczywiście. Nakręciłeś tam część końcowych sekwencji z filmu „Leningrad Cowboys spotykają Mojżesza”. Bardzo cenię zresztą te sceny. Udało ci się uchwycić Polskę w ciekawym momencie zawieszenia między komunizmem, a kapitalizmem.

To wszystko prawda, ale po raz pierwszy odwiedziłem Polskę już znacznie wcześniej, bo w 1965 roku. Miałem wtedy osiem lat i ojciec zabrał mnie w wakacje na wycieczkę po demoludach. Wyobrażasz sobie? Dwóch Finów w średniej klasy amerykańskim samochodzie przemierzało bezdroża socjalizmu. Byliśmy wtedy w Rosji, w Polsce, na Ukrainie i dojechaliśmy aż do Rumunii. Z wizytą w Bukareszcie wiąże się zresztą zabawna sytuacja. Kiedy byliśmy w mieście, ulicą przejeżdżał akurat Ceaucescau. W momencie gdy nas mijał, ludzie podnieśli ręce, by go pozdrowić, a ja odruchowo powtórzyłem ten gest. Gdybym wiedział wtedy co to za drań, nigdy bym tego, rzecz jasna, nie zrobił.

(...)
 
Twoja młodzieńcza biografia układa się we wzór ukształtowany przez twórców Nowej Fali. Tradycja francuskiego kina wydaje się być dla ciebie szalenie ważna.

Staram się okazywać to nawet za pomocą najdrobniejszych szczegółów. Między innymi dlatego poprosiłem, żeby małą rólkę w „Człowieku z Hawru” zagrała moja przyjaciółka , która jest córką Jeana Vigo.

To niejedyny ukłon w stronę kinofilów, który możemy dostrzec w tym filmie. Jedną z epizodycznych ról gra w nim przecież Jean – Pierre Leaud, a więc ulubiony aktor Godarda i Truffauta.

Pomyślałem, że to będzie interesujące. Jako czternastolatek Leaud zagrał w „Czterystu  batach” chłopca, który jest bez przerwy prześladowany przez nieżyczliwych ludzi i bezduszne instytucje. Pomyślałem więc, że pozwolę mu na małą zemstę i obsadzę w roli donosiciela. Pewnie nikt nie zwrócił na to uwagi, ale dla mnie była to bardzo ważne, wewnątrzfilmowe nawiązanie.

Skoro mowa o Leaudzie, to bardzo smutne, że tak znakomity aktor właściwie nie istnieje we współczesnym kinie. Poza tobą i Tsai – ming Liangiem mało kto decyduje się w ogóle, by obsadzać go w swoich filmach.

Gdy Leaud na początku lat 90., zagrał u mnie w „Wynająłem płatnego mordercę”, była to jego pierwsza główna rola od 17 lat. Niemniej, jestem w stanie zrozumieć obawy reżyserów, którzy nie chcą z nim współpracować. Jean – Pierre ma w sobie coś z prawdziwego szaleńca. Jest też trochę jak rzadki kwiat, o który musisz troszczyć  się bez przerwy, bo inaczej od razu zwiędnie.

(...)
 
W twojej karierze ceniłem zawsze umiejętność twórczego nawiązywania do klasyki literatury. Masz w swoim dorobku między innymi wariacje na temat „Zbrodni i kary”, „Hamleta” czy „Dziewczynki z zapałkami”. Zastanawiam się czy istnieją  jeszcze jakieś książki, na których chciałbyś odcisnąć swoje piętno?

Podpowiedz mi jakieś książki, a przeczytam je i zekranizuję.

Byłbym bardzo ciekaw jak Aki Kaurismaki zaadaptowałby Raymonda Chandlera.

Uwielbiam Chandlera. Jeśli musiałbym zdecydować się na ulubioną książkę, wybrałbym „Długie pożegnanie”, ale bardzo podobała mi się też „Tajemnica jeziora”. Nawet dziś czyta się ją jak znakomity, trzymający w napięciu kryminał. A przecież nie pada w nim ani jeden trup poza tym, którego detektyw Marlowe odkrywa na samym początku opowieści. Tymczasem we w dzisiejszej wersji takiej książki mielibyśmy pewnie do czynienia z masowym mordercą i stertą zmasakrowanych ciał. Współczesna kultura cierpi na chorobę przesady i przez to staje się dla mnie coraz mniej interesująca. 

Choć twoje filmy są pozbawione bezpośrednich odwołań politycznych, można dostrzec w nich bardzo wyrazistą linię światopoglądową. Twoja wizja świata wydaje mi się akurat bardzo bliska. Nie sądzisz jednak, że czasem polityka potrafi zabić piękno kina?

Prawdziwa sztuka potrafi obronić się przed takim niebezpieczeństwem. Zacytuję Jeana – Luca Godarda:  „Nawet jeśli nienawidzisz Johna Wayne'a za jego wybory polityczne, kochasz go z powrotem, gdy bierze w ramiona Natalie Wood w finale "Poszukiwaczy”.

Twojemu humanizmowi towarzyszy także charakterystyczna wrażliwość społeczna. Zawsze wydawałeś mi się w swoich filmach kimś w rodzaju ujmującego swoją szczerością, socjalistycznego marzyciela.

 Staram się nie analizować nigdy swoich filmów, bo pewnie uznałbym je za bardzo słabe. Powiedzmy, że jestem komikiem, który usiłuje być także socjalistą. Moje credo brzmi: spójrzmy w oczy rzeczywistości, ale nie traćmy przy tym poczucia humoru. Bez niego i bez wódki życie byłoby naprawdę nie do zniesienia.

Więcej w dzisiejszym wydaniu Dziennika 

 

czwartek, 12 stycznia 2012

Kino, nostalgia i bracia Marx- rozmowa z Akim Kaurismakim



 Cinema Enchante przerywa noworoczne milczenie i powraca krótkim, lecz barwnym wywiadem z Akim Kaurismakim. Z reżyserem znakomitego "Człowieka z Hawru" zastanawiamy się, czy Jaruzelski miał szansę polubić braci Marx, rozważamy tezę o wyższości Finlandii nad Wyborową oraz przywołujemy to, co o życiu i śmierci miał do powiedzenia Raymond Chandler.

(...) 

Piotr Czerkawski: Łącznikiem z  młodszą tradycją francuskiego kina pozostaje  epizod Jeana- Pierre'a Leauda. „Człowiek z Hawru” to już trzeci film, przy którym współpracujesz z kultowym aktorem Truffauta i Godarda.

Aki Kaurismaki: Kiedy byłem młodym kinofilem, traktowałem Leauda jako mojego absolutnego idola! Starałem się go imitować, gdy w 1981 roku w filmie „Kłamca”  zagrałem jedyną większą rolę w życiu. Uwielbiam u Leauda absolutne nieprzystosowanie do rzeczywistości połączone z niemal surrealistyczną skłonnością do romantyzowania płci przeciwnej. W dzisiejszych czasach taka postawa wydaje się już zupełnie unikatowa.

(...)

Większość krytyków porównuje twoje poczucie humoru do dowcipu Charliego Chaplina. Tymczasem nazwisko bohatera „Człowieka...” odwołuje się do braci Marx.

Kocham braci Marx. Kim trzeba być, żeby ich nie lubić? Generałem Jaruzelskim? Oczywiście nie jest tak, że zdradzam dla nich Chaplina. Jego podejście do rzeczywistości wydaje mi się coraz bardziej uzasadnione. Rozumiem to tym lepiej, im bardziej się starzeję.


Zastanawiam się jak twoja fascynacja przeszłością wpływa na stosunek do współczesnego kina. Czy dostrzegasz jakichś twórców, którzy swoim dorobkiem nawiązywaliby do okresu świetności kina autorskiego?

Nie mam żadnych wątpliwości, że największymi reżyserami naszych czasów są bracia Dardenne. Wierzę, że w „Człowieku...” udało mi się zawrzeć podobny rodzaj wrażliwości, empatii i humanizmu, który dostrzegam w ich kolejnych filmach.

Twoje kino jest pełne nawiązań do dorobku całej europejskiej kultury. W jaki sposób naznacza cię to, że urodziłeś się akurat w Finlandii?

Jeśli jesteś Finem, musisz mieć w sobie pewien specyficzny rodzaj melancholii, który przenika każdą twoją aktywność, także kino. W porównaniu z Polakami mamy jednak to szczęście, że nasza wódka jest łagodniejsza niż Wyborowa. Takie rzeczy mają pewne znaczenie, ale i tak staram się, żeby moje kino było jak najbardziej uniwersalne. Jak powiedział Raymond Chandler,  nieważne gdzie się rodzisz tak samo jak nieważne, gdzie leżysz po śmierci.

 Cała rozmowa ukazała się w styczniowym numerze miesięcznika Kino