poniedziałek, 16 lipca 2012

Nigdy nie zagram przeciętnej bohaterki - rozmowa z Charlotte Rampling


Charlotte Rampling nie bez przyczyny bywa uznawana za ikonę europejskiego aktorstwa. Gwiazda, która w swoich rolach ze znakomitym skutkiem łączy intelekt, seksapil i ekranowy magnetyzm odwiedziła Polskę przy okazji tegorocznego Planete+Doc Film Festival. Z tej okazji udzieliła mi wywiadu, w którym wspomina czasy swingującego Londynu, opowiada o zaletach gry u boku Roberta Mitchuma i wyjaśnia dlaczego przed kilku laty wsparła kampanię prezydencką Nicolasa Sarkozy'ego.

Piotr Czerkawski: W latach 60. była pani jedną z ikon „swingującego Londynu”. Czy tamte czasy da się w jakiś sposób porównać do dnia dzisiejszego?

Charlotte Rampling: Wystarczy obejrzeć filmy z lat 60., żeby przekonać się, że tamten świat był zupełnie inny od współczesnego. Z perspektywy kilkudziesięciu lat postrzegam okres „swingującego Londynu” jako czas jednej wielkiej beztroski. Sytuacja ekonomiczna była wtedy świetna, niemal każdy miał pracę i mógł ją dowolnie zmieniać wedle swoich upodobań. Jako ówcześni nastolatkowie zyskaliśmy szansę, by właśnie w takich warunkach ukształtować poczucie własnej indywidualności. Pragnęliśmy robić to, czego nie robił nikt przed nami, zyskać swobodę w życiu seksualnym i artystycznym. Chcieliśmy być po prostu wyjątkowi i wiedzieliśmy, że nas na to stać. Dziś życie wydaje mi się znacznie bardziej uschematyzowane, a młodym ludziom pewnie znacznie trudniej jest wyrazić siebie.

Tożsamość pani pokolenia została zbudowana na sprzeciwie wobec zastanych schematów. Czy mieliście świadomość, że wasze indywidualne wybory zyskują również istotną rangę polityczną?

Nasz bunt wobec  rzeczywistości był znacznie bardziej niewinny niż w przypadku francuskich rówieśników, którzy byli odpowiedzialni za rewoltę Maja 68. W przeciwieństwie do nich nie mieliśmy w sobie agresji a cały  ideowy przekaz ograniczaliśmy właściwie do hasła „peace & love”.  Dziś jesteśmy oczywiście mądrzejsi i dostrzegamy, że mimowolnie przyczyniliśmy się do rewolucji obyczajowej, która stała się jednym z istotnych wydarzeń XX wieku. Przed laty liczyły się jednak wyłącznie emocje i to też miało swój urok.

Mimo że ukształtowały panią burzliwe lata 60., krytycy piszą, że na kinowym ekranie pozostaje pani najczęściej „zimna”, „beznamiętna” i „wyrachowana”.

Ludzie, którzy wygłaszają takie opinie najczęściej widzieli mnie w jednej albo w dwóch charakterystycznych rolach, które uznają za reprezentatywne dla całej kariery. Poza tym może  po prostu źle interpretują fakt, że swoje już przeżyłam i w wielu kwestiach jestem po prostu pozbawiona złudzeń? Zresztą o moich postaciach często mówi się na przykład też, że są melancholijne. Na co dzień nigdy bym tak siebie nie określiła, ale kamera ma szczególną moc w podkreślaniu akurat tej cechy mojego charakteru. Między innymi na tym polega magia kina i aktorstwa.

Czy można jednak zaryzykować stwierdzenie, że pociągają panią bohaterki z psychologicznymi skazami?

Jako aktorka na pewno lubię zanurzać się w ciemność. Dążę do tego, żeby – niezależnie od wszystkiego – zafascynować się moimi postaciami. Gdybym miała być wobec nich wyłącznie krytyczna, nie byłoby w tym nic kreatywnego. Z tego samego powodu nigdy nie mogłabym zagrać nikogo przeciętnego. Nie widziałabym w tym żadnego aktorskiego wyzwania.

Przyznam, że w pani filmografii najbardziej cenię role, w których wyraża pani pełną świadomość własnego wizerunku. Mam tu na myśli na przykład kreację w „Żegnaj, laleczko” Dicka Richardsa, jednej z najlepszych adaptacji powieści Raymonda Chandlera. Zagrała pani wtedy klasyczną femme fatale.

Przekonanie o tym, że dobrze pasujesz do roli na pewno dodaje pewności siebie. Kiedy grałam w „Żegnaj, laleczko” wiedziałam, że ze moja uroda doskonale odpowiada zbiorowemu wyobrażeniu o femme fatale. Czułam, że mam wszystko pod kontrolą i mogę zagrać tę rolę na granicy szarży, bo w razie czego zawsze będę umiała wrócić na właściwe miejsce. W efekcie pozwoliłam sobie na kilka eksperymentów i postanowiłam na przykład wyposażyć moją bohaterkę w nadzwyczajną bezczelność. To tylko dodało jej seksapilu i, jak sądzę, wypadło całkiem nieźle.

Na ekranie udało się wtedy również wytworzyć znakomitą  chemię między panią a Robertem Mitchumem, który w mistrzowski sposób wcielił się w detektywa Marlowe'a.

Uwielbiam aktorów, którzy są świadomi własnego stylu i w pewnych rolach odnajdują się na tyle dobrze, że granie przychodzi im bez wysiłku.  Właśnie tak było z Mitchumem i Marlowem. Obaj mieli tak samo sarkastyczne poczucie humoru i w podobny sposób łączyli cynizm z idealizmem. Poza tym równie dużo pili. 

(...)

Z pewnością udało się pani  odzyskać popularność, która w toku pani kariery zyskiwała czasem bardzo osobliwe dowody. W połowie lat 90. rockowy zespół Kinky Machine nagrał piosenkę zatytułowaną „Charlotte Rampling”. Zna ją pani?

Ależ oczywiście! „Charlotte, chcę być twoją trampoliną...”, urocze, prawda? Ta piosenka sprawiła mi przyjemność, bo dowiodła, że generacja X uznała mnie za swoją. Utwierdziłam się w przekonaniu, że nie zastygłam w przeszłości i wciąż mogę podobać się aktorka. Ta świadomość  naprawdę dodaje mi sił.

Zawsze bardzo zaskakiwała mnie informacja, że  słynąca z odwagi aktorka taka jak pani udzieliła niegdyś oficjalnego poparcia konserwatywnemu Nicolasowi Sarkozy'emu. Czy to znaczy, że z biegiem czasu staje się pani jednak bardziej łagodna?

Absolutnie nie. Odkąd w ogóle zaczęłam zwracać uwagę na politykę miałam lewicowe poglądy i to się nie zmieniło. W 2007 roku poparłam Sarkozy'ego, bo jego kontrkandydatką była Segolene Royal, a więc straszna populistka. Zresztą prawda jest też taka, że znam Nicolasa osobiście, bo to dobry przyjaciel mojego chłopaka. Chciałam więc zrobić przysługę dla nich obu.  To wszystko działo się jednak pięć lat temu. Dziś Sarkozy zraził do siebie ludzi, przegrał wybory i w pełni na to zasłużył.


Całość wywiadu można przeczytać w wakacyjnym numerze miesięcznika KINO

czwartek, 28 czerwca 2012

Najlepsze filmy II kwartału w polskich kinach


Zanim festiwal w Karlovych Varach da mi możliwość nadrobienia filmów z najważniejszych światowych festiwali ostatnich miesięcy, rozprawiam się z ostatnim kwartałem w polskich kinach. Na "krótkiej liście filmów wyróżnionych" dokonuję wyboru najlepszych tytułów ostatnich miesięcy, wśród których - jak mam nadzieję - nie zabraknie kilku zaskoczeń. Tam gdzie to możliwe, tłumaczę się ze swoich decyzji przez odesłanie do konkretnych tekstów.


1. Najsamotniejsza z planet (The Loneliest Planet, Julia Loktev)

2. Chwała dziwkom (Whores' Glory, Michael Glawogger)

3. Życie to jest to    (As Luck As Would Have It, Alex de la Iglesia)

4. Dyktator             (The Dictator, Larry Charles)

5. Nie ma tego złego (Nothing's All Bad, Mikkel Munch-Fals)

6.  Projekt NIM       (Project NIM, James Marsh)

7. Księstwo               (Heritage, Andrzej Barański)

8. Projekt X              (Project X, Nima Nourizadeh)

9. Cygan                   (Cigan, Martin Sulik)

10. Ave                     (Ave, Konstantin Bojanov)


wtorek, 26 czerwca 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Cosmpolis" Davida Cronenberga




W nowym filmie Davida Cronenberga luksusowa limuzyna wjeżdża w sam środek chaosu. „Cosmopolis” to „Nadzy” Mike'a Leigh w wersji de luxe, wielkomiejska odyseja na narkotycznym bad tripie. Przedstawiony świat stanowi gruzowisko popkulturowych mitów, na którym Robert Pattinson bezcześci swoje emploi ze „Zmierzchu”, a Nowy Jork przypomina miasto grzechu znacznie bardziej niż w kaznodziejskim „Wstydzie” McQueena. Trzymając się tropu geograficznego, trzeba  powiedzieć, że ekranizacja powieści Dona DeLillo stanowi również wyzwanie rzucone „Brooklyn Boogie” Paula Austera i Wayne'a Wanga. W miejscu porządkujących rzeczywistość, nieśpiesznych dialogów z tamtego filmu, Cronenberg umieszcza uciążliwą kakofonię. W „Cosmopolis” biznesowe slogany zlewają się z anarchistycznymi okrzykami, wytartym kliszom towarzyszą filozoficzne aforyzmy, a cyniczny ton Pattinsona wybrzmiewa obok zmysłowego szeptu Sarah Gadon. Z bezładnej mieszaniny wyłania się obraz mikroapokalipsy, wobec której beneficjenci rzeczywistości wydają się równie bezradni, co jej zapalczywi kontestatorzy. Cronenberg przygląda się tym szokującym obrazom z rezygnacją, która zabrania mu poszukiwania sensu i rekonstruowania wewnętrznej logiki wydarzeń. W konsekwencji twórca "Historii przemocy" nakręcił swój najbardziej zawikłany film od lat. Czy jednak taką historię jak w "Cosmopolis" w ogóle dało się opowiedzieć inaczej? Jakkolwiek by odpowiedzieć na to pytanie, reżyserowi nie sposób odmówić upiornej konsekwencji. Jeśli „Niebezpieczna metoda”  podpalała lont pod ideałami swojej epoki, „Cosmopolis” stanowi już apogeum eksplozji.

Cosmopolis
Reżyseria: David Cronenberg
Ocena: 7/10

piątek, 15 czerwca 2012

Od zawsze fascynuję się futbolem - rozmowa z Harunem Farockim



W samym środku Euro 2012 o piłce nożnej można porozmawiać nawet z Harunem Farockim. Znakomity niemiecki dokumentalista i artysta wizualny opowiada o poświęconej futbolowi instalacji "Deep Play", którą wciąż możemy jeszcze oglądać w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. W dalszej części rozmowy gość tegorocznego Planete+ Doc oddala się od sportu w stronę artystycznych inspiracji, wśród których wymienia francuską Nową Falę i powieści Gombrowicza.


Piotr Czerkawski: W warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej przez kilka miesięcy możemy oglądać wystawę pańskich wideoinstalacji. Główną atrakcją tej ekspozycji stanowi praca „Deep Play”, w której przygląda się pan finałowi piłkarskich Mistrzostw Świata w 2006 roku. Futbol jest dla pana tylko materiałem do chłodnej refleksji, czy może wzbudza też zaangażowanie emocjonalne?

Harun Farocki: Odkąd pamiętam, uwielbiałem piłkę zarówno jako zawodnik, jak i kibic. Bardzo się dziwiłem, że moi burżuazyjni znajomi nie podzielają tej pasji i uważają ją za niepoważną. Gdy miałem dwadzieścia parę lat i emocjonowałem się Mistrzostwami Świata w Meksyku zupełnie nie rozumiałem jak mogą nie odczuwać tej gorączki i szczerze im tego współczułem. Tamten turniej rzeczywiście był zresztą wyjątkowo dobry i do dziś wiele z niego pamiętam.


W „Deep Play” uznał pan mecz piłkarski za dobry przykład współczesnego masowego widowiska?

Pierwotnie chodziło mi o to, żeby pokonać ograniczenia środków masowego przekazu i dzięki ustawieniu kilkunastu ekranów dokumentujących to samo spotkanie zwrócić uwagę na niuanse, których nie jesteśmy w stanie dostrzec na co dzień. W ciągu sześciu lat jakie minęły od finału Francja- Włochy technika błyskawicznie poszła jednak do przodu i możliwość ukazania meczu w całej jego złożoności zyskała pierwsza lepsza telewizja. Gdy się o tym zorientowałem, postanowiłem nieco przesunąć akcenty i skupić się na kwestiach pozasportowych. W efekcie dostrzegłem w meczu piłkarskim przede wszystkim medialny produkt, który zostaje wykorzystany do zarobienia olbrzymiej ilości pieniędzy.

(....)

W latach 60. rewolucja nie odbywała się wyłącznie na ulicach, ale także w kinie. Jej produktem stała francuska Nowa Fala, która odcisnęła olbrzymie piętno również na pańskiej twórczości. Czy myśli pan, że cokolwiek z jej dziedzictwa udało się zachować także dla współczesnego kina?

Nowa Fala na zawsze będzie już głęboko zakorzeniona w historii. Przez cały czas można traktować ją w kategoriach fenomenu. Twórcy kina autorskiego zmienili zasady produkcji filmowej, przenieśli ją poza wielkie studia i sprawili, że dostęp do niej stał się znacznie bardziej demokratyczny. Przede wszystkim jednak Nowofalowcy mogli imponować tym, że przez kilkadziesiąt lat aktywności pozostawali wierni konsekwentnemu, rozpoznawalnemu stylowi. Niektórzy z nich tacy jak Resnais, Varda czy Godard robią to dziś. Tyle tylko, że  ich realny wpływ na współczesne kino jest chyba jednak niewielki. W Niemczech Godarda ogląda się właściwie tylko na uniwersytetach. Mało który reżyser przyznaje się do jakichkolwiek inspiracji Nową Falą. Może tylko we Francji wygląda to jeszcze odrobinę inaczej.

Wśród swoich artystycznych inspiracji często wymienia pan prozę Witolda Gombrowicza. Co właściwie pana w niej fascynuje?

To zabawne co powiem, bo od dawna jestem uważany za twórcę zaangażowanego, ale w Gombrowiczu zawsze pociągała mnie jego wyraźna apolityczność. Zupełnie nie obchodziło go to kto będzie sprawował władzę w Argentynie czy w Polsce. Gombrowicz był rozczulający w swoim myśleniu kategoriami modernistycznymi, wierzył, że pisarz żyje w swoim własnym mikrokosmosie. Był trochę jak Matisse, który powiedział coś w stylu: „jako artyści nie powinniśmy zajmować się światem. Mamy znacznie ważniejsze rzeczy do roboty”. Ta wiara w sztukę robi wrażenie, choć to oczywiście jedna wielka utopia.


Cały wywiad ukazał się w dzisiejszym wydaniu Dziennika


niedziela, 3 czerwca 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Piękno" Olivera Hermanusa



Zrealizowany w RPA film Olivera Hermanusa stanowi  zapis emocjonalnej eksplozji. Reżyser doskonale wie jak nadać jej  możliwie największą siłę rażenia. Przez długi czas  świadomie usypia czujność widza za sprawą nieśpiesznego tempa i monotonii ekranowych wydarzeń. Gwałtowne wybudzenie z letargu następuje pod wpływem pojedynczej, wstrząsającej sceny. Wybuch niemożliwego do stłumienia homoseksualnego pożądania bynajmniej nie przynosi jednak wyzwolenia. Główny bohater nawet w łóżku pozostaje zdeterminowany przez formujące go idee agresywnego kapitalizmu. Rozkochany w swym uprzywilejowaniu biały biznesmen pragnie dla siebie wyłącznie najwyższej jakości i jest w stanie zawalczyć o nią wszelkimi dostępnymi środkami. W łączącym melancholię „Wstydu” i brutalną dosłowność fabuł  Ulricha Seidla „Pięknie” nie dojdzie jednak do spełnienia. Film Hermanusa stanowi nokautujący cios w poczucie burżuazyjnej wszechmocy.

Skoonheid
Reżyseria: Oliver Hermanus
Ocena: 7/10


sobota, 2 czerwca 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Królewna Śnieżka i Łowca"





„Królewna Śnieżka i Łowca” chciałaby być równie posępna, co „Labirynt fauna” i co najmniej tak samo widowiskowa jak „Igrzyska śmierci”. Pobożne życzenia nie doczekały się jednak realizacji. Zapowiadany jako zliftingowana wersja słynnej baśni braci Grimm film Ruperta Sandersa w swojej stylizacji okazał się nazbyt zachowawczy. Twórcy, którzy podążają w stronę niespotykanego w podobnym kinie mroku ostatecznie wycofują się w bezpieczne rejony  ckliwości. Triumfujący w „Królewnie Śnieżce...” infantylizm zbiega się z zakamuflowaną promocją hollywoodzkiego kultu młodości. W symbolicznym pojedynku grającą złą macochę Charlize Theron musi uznać wyższość młodziutkiej Kirsten Stewart. Księżniczka pokolenia emo wciąż jednak wyraźnie przegrywa z laureatką Oscara na polu umiejętności aktorskich. Kłopot w tym, że dla twórców  „Królewny Śnieżki...” akurat ta kategoria nie wydaje się mieć specjalnego znaczenia.


Snow White and the Huntsman
Reżyseria: Rupert Sanders
Ocena: 5/10


poniedziałek, 28 maja 2012

TYLKO KRÓTKO, PROSZĘ: "Dyktator" Larry'ego Charlesa







„Dyktator” to „Kacza zupa” ery CNN, której sukces opiera się na błyskotliwym podstępie. Reżyser Larry Charles wespół z Sachą Baronem Cohenem urządzają na ekranie orgię trywialności, a jej główną atrakcją czynią najbardziej banalne stereotypy na temat bliskowschodnich satrapów. Przyjęta przez twórców strategia bardzo szybko obnaża jednak własną absurdalność. Charles i Cohen okpiwają protekcjonalizm Zachodu, który interesuje się dyktatorami o tyle, o ile dadzą się oni zaliczyć do grona współczesnych celebrytów. Pod względem tendencji do łączenia popkultury i polityki „Dyktator” idzie w ślady brytyjskiego „Four Lions”, który mistrzowsko oddał na ekranie zjawisko makdonaldyzacji terroryzmu. Jednocześnie jednak komedii twórców "Borata" udaje się dotrzeć w rejony niedostępne dla tamtego filmu. „Dyktator” okazuje się zdolny do wzniecenia obyczajowej rewolucji. Aby to osiągnąć, demonstruje emancypacyjną siłę humoru i dokonuje zamachu na polityczną poprawność. Twórcy filmu nakłaniają widzów, by na czas seansu udzielili sobie dyspensy od wyznawanego światopoglądu i etycznych przekonań. Następnie przez półtorej godziny beztrosko bombardują wszystkich dowcipami z pogranicza rasizmu, mizoginii i skatologii. Zamiast reagować na to oburzeniem, warto doceniać „Dyktatora” na tej samej zasadzie na jakiej wciąż można cieszyć się „Trylogią życia” Pasoliniego. I tam, i tu chodzi przecież o odę na cześć śmiechu, który zachowuje czystość, nawet gdy zostaje wywołany najbardziej plugawymi środkami.

The Dictator
Reżyseria: Larry Charles
Ocena : 8/10