Piotr Czerkawski:
Jesteś reżyserem, który wypracował autorski, łatwo rozpoznawalny styl.
Jednocześnie jednak nie unikasz nawiązań do schematów kina gatunków. W jaki
sposób godzisz te dwie skrajności?
Guy Maddin: Mówiąc
eufemistycznie, nie jestem zbyt komercyjnym filmowcem. Jakieś 10 lat temu
rozmawiałem z moim producentem, który w pewnym momencie wyznał: „Wiesz, twoje
filmy są dosyć trudne do zaklasyfikowania”. Podziękowałem za komplement, a on
skrzywił się i powiedział: „Nie, to właśnie jest straszne!”. Kontynuował:
„Gdybyś zachował swój własny styl, ale spróbował jednocześnie zrobić film
gatunkowy, widzowie mogliby poczuć się zaintrygowani”. Nie przejąłem się jego
uwagami i stwierdziłem, że wolę chodzić własnymi ścieżkami. Taka postawa ma
swoją cenę, więc wpadłem w kłopoty finansowe i w 2002 roku zgodziłem się dla
pieniędzy wyreżyserować baletową wersję „Drakuli”. Tak powstały „Stronice z
pamiętnika dziewicy”. Połączenie baletu z horrorem faktycznie zaciekawiło ludzi,
film zdobył całkiem niezłą widownię, a ja zarobiłem przyzwoitą kasę. Pomyślałem
sobie: „cholera, może to nie taki zły sposób na karierę?”.
W swoim najnowszym
filmie „Dziurka od klucza” wielokrotnie nawiązujesz do klasycznego kina noir.
Czujesz, że ta konwencja jest dla ciebie szczególnie ważna?
Początkowo chciałem przede wszystkim zrobić film o miłości,
którą każdy z nas żywi względem własnego domu, poczuciu bezpieczeństwa i
schronienia jakie dzięki niemu zyskujemy. Potem przypomniałem jednak sobie, że
muszę przecież zarobić jeszcze pieniądze, a zawsze lubiłem czarne kryminały.
Postanowiłem więc wzbogacić fabułę o elementy kryminału i stworzyć połączenie
dramatu rodzinnego z kinem noir. W dobie filmów typu „Kowboje i obcy” taka
hybryda nie jest chyba specjalnie zadziwiająca, prawda?
Wszystko przed tobą.
Czy masz swoje ulubione czarne kryminały, którym chciałeś oddać hołd w filmie?
Filmy noir od dawna uruchamiały tkwiące we mnie obsesje,
smutki i radości. Istnieje kilka bardzo zagmatwanych, tajemniczych czarnych
kryminałów, które robią na mnie duże wrażenie. Na przykład „Wielki sen” Howarda
Hawksa, na podstawie powieści Chandlera. Po pewnym czasie orientujesz się, że
nie nadążasz za zwrotami akcji i nie wiesz już właściwie o co chodzi w fabule.
Co to jednak za różnica, jeśli film jest tak cholernie klimatyczny? Uwielbiam
wszystkie jego seksualne podteksty: Humphreya Bogarta, który zachowuje się
jakby chciał powtórnie rozdziewiczyć Lauren Bacall… Ale lubię też proste fabułki w rodzaju „The
Threat” Felixa Feista z 1949 roku.
Wspomniałeś „Kowbojów
i obcych” Jona Favreau. Czy istnieją filmy, których oglądanie stanowi dla
ciebie „guilty pleasure”?
Jestem już na takim etapie życia, że nauczyłem się nie
wstydzić żadnych przyjemności. Zdradzę
ci, że straszny ze mnie leń, więc najchętniej leżałbym tylko na kanapie i
oglądał w kółko serial „Przyjaciele”. Od czasu do czasu całkiem nieźle bawię
się również na hollywoodzkich blockbusterach. Ostatnio z przyjemnością
obejrzałem na przykład „Sucker Punch”. „Mission Impossible: Ghost Protocol”
uważam wręcz za arcydzieło. Czego więcej można chcieć od kina akcji? To zresztą
bardzo surrealistyczny film. Czułem się jakbym oglądał go w towarzystwie
wyimaginowanego Luisa Bunuela, który również powinien mieć sporą frajdę z tego
seansu.
(…)
Co zazwyczaj wprawia
cię w dyskomfort?
Oglądanie filmów zrobionych przez reżysera o stylu podobnym
do mojego. Jeśli są dobre, staje się cholernie zazdrosny. Jeśli są złe, myślę
sobie: „Cholera, a co jeśli moje wypadają na tym tle jeszcze gorzej?”.
Jakich konkretnie
twórców masz na myśli?
Na przykład braci Coen. Tak jak oni, przepadam przecież za
hollywoodzką klasyką i lubię bawić się gatunkami. Kilka filmów Coenów uważam za
arcydzieła. Kiedy jednak oglądałem „Hudsucker Proxy”, chciałem popełnić
samobójstwo. Myślałem tylko: „Mój Boże, mam nadzieję, że nigdy ja sam nie
dostanę tak wielkiego budżetu i nie zrobię z niego równie fatalnego użytku”. Na
szczęście Coenowie potrafili zareagować na swój film znacznie lepiej niż ja. Po obejrzeniu „Hudsuckera…” upiłem się i
przespałem kilka dni. A oni podnieśli się po klęsce i zrealizowali skromne,
znakomite „Fargo”.
Co czujesz, jeśli
widownia reaguje na twoje filmy równie stanowczo jak ty na „Hudsucker Proxy”?
Nie istnieje coś takiego jak dobra lub zła reakcja na
sztukę. Cieszą mnie wszystkie emocje, które są zdolne wywołać moje filmy. Lubię
na przykład, jeśli ludzie śmieją się na nich, nawet w momentach, które w ogóle
nie miały być zabawne. To jeszcze wcale nie znaczy przecież, że nie czerpią
przyjemności z filmu. Sam w specyficzny sposób odbieram na przykład melodramaty
Douglasa Sirka. Choć momentami mnie śmieszą, wychodzę z nich przejęty, a czasem
emocjonalnie zdewastowany. Przypomina mi to reakcje na bajki na dobranoc, które
opowiadają nam nasze babcie. Z jednej strony bardzo się tymi historiami
przejmujemy, ale z drugiej, mamy do nich dystans, bo wiemy, że babcia jest obok i w jej
obecności czujemy się bezpiecznie. Kiedy kręcę film, chcę być twoją babcią.
(…)
Odnoszę wrażenie, że
z filmu na film pojawia się u ciebie coraz więcej nagości. Z czego to wynika?
To proste: im bardziej się starzeję, tym bardziej staję się
sprośny. W przeszłości czułem się jakbym robił filmy obłożone pewnymi
restrykcjami. Miałem wrażenie jakby Will Hayes, autor słynnego hollywoodzkiego
kodeksu obyczajowego, spoglądał mi przez ramię w montażowni. Dlatego sceny
erotyczne trwały u mnie raptem kilkanaście sekund. Potem jednak zdałem sobie sprawę,
że skoro we wszystkich filmach bardzo mocno obnażam się emocjonalnie, powinno
być w nich również trochę więcej nagości fizycznej. Seks jest zresztą
nieodłącznym elementem codzienności. No a przy okazji pomaga utrzymać
zainteresowanie widzów.
Czy źródeł takiego
podejścia – po freudowsku – należałoby doszukiwać się w twoim dzieciństwie?
Nie jestem pewien, ale opowiem ci anegdotę. Pamiętam, że
blisko naszego domu znajdował się salon piękności. Spędzałem mnóstwo czasu na
wierceniu dziur w ścianach przebieralni, tak, aby później można było podglądać
przebierające się tam kobiety. Było mi z tym naprawdę fatalnie dopóki nie
przeczytałem w autobiografii Bunuela, że w dzieciństwie robił zupełnie to samo.
Odczułem wtedy wielką ulgę.
(…)
Z innej beczki: czy
miewasz czasem koszmary?
Kiedyś śniłem je bardzo często. Bardzo mi się podobały, bo
były naprawdę straszne, wyglądały jak gotowe horrory! Od jakiegoś czasu jednak
ustały. Ostatnimi czasy śnię bardzo emocjonalne sny. Jest w nich dużo
gwałtownych reakcji i łez. Najczęściej po prostu przepraszam ludzi za jakieś
świństwa, które rzekomo wyrządziłem im w przeszłości.
Pamiętasz swój
ostatni sen?
Tak, był bardzo poruszający. Miałem brata, który umarł, gdy
byłem bardzo mały. W moim śnie do naszego domu przyszli policjanci, mieli ze
sobą starannie wypraną i wyprasowaną bieliznę brata i powiedzieli, że
przekazują ją naszej matce.
Więcej w piątkowym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz