Piotr Czerkawski:
Zarówno piosenki Belle & Sebastian, jak i wyreżyserowany przez ciebie film
„God Help the Girl” dotykają tematu dojrzewania. Dlaczego tak często wracasz do
okresu, który od dawna pozostaje już za tobą?
Stuart Murdoch: Wychodzę
z założenia, że sztuka powinna wynikać z głęboko osobistych doświadczeń. Nigdy
nie jest przecież tak, że budzisz się rano i nie wiadomo skąd otrzymujesz
natchnienie do napisania wielkiej powieści albo świetnej piosenki. Aby być
wiarygodnym artystą, czerpiesz najczęściej ze swoich przeżyć, emocji i
rozczarowań. Myślę sobie często, że gdybym w dzieciństwie dysponował wiedzą i
doświadczeniem z dzisiejszego dnia, byłbym o wiele szczęśliwszym człowiekiem.
Tak naprawdę wciąż tworzę więc po to, by uporać się z problemami sprzed lat.
(...)
Zapewne muzyka należy
dla ciebie do najważniejszych składników oglądanego filmu. Czy przechowujesz w
pamięci swoje ulubione ścieżki dźwiękowe?
Oczywiście. Uwielbiam moment, w którym dialogi z ulubionych
filmów bądź usłyszane w nich melodie niepostrzeżenie przenikają do życia i
zyskują dla ciebie kontekst osobisty. Kilka godzin przed naszym spotkaniem
oglądałem – nie mam pojęcia który już raz – moich ukochanych „Wszystkich ludzi
prezydenta”. Często przyłapuję się na tym, że nucę melodie z tego filmu przy
zwykłych codziennych czynnościach. Lubię tę ścieżkę dźwiękową za jej przesycony
znaczeniem minimalizm. Z bardziej wyrazistych i melodyjnych soundtracków
uwielbiam natomiast muzykę do „Ona się doigra” Spike’a Lee. Nie mogę,
oczywiście, wyzbyć się także wspomnień z dzieciństwa. Jednym z moich ulubionych
filmów w tamtym czasie była „Betty” Jeana – Jacquesa Beneixa. Beatrice Dalle
była tam niesamowicie seksowna, a muzyka tylko podkreślała jej zmysłowość.
Czy istnieją jacyś
twórcy, u których chętnie usłyszałbyś muzykę Belle & Sebastian?
Bez wahania zgodziłbym się na użyczenie naszych utworów Quentinowi
Tarantino albo Wesowi Andersonowi. Obaj mają nie tylko świetne ucho do
piosenek, ale potrafią doskonale dobrać je do poszczególnych scen i nie
stworzyć wrażenia przesytu. Doskonale wiedzą na przykład, że gusta odbiorców są
zróżnicowane i nie ma sensu przytłaczać ścieżki dźwiękowej wyłącznie jednym
rodzajem muzyki, bo – choć nie wiadomo jak byłaby dobra – stworzy wrażenie
montonii. Coś podobnego rozumiał także Stephen Frears, który wykorzystał w
„Przebojach i podbojach” naszą piosenkę „Seymour Stein”.
Z czego wynika twój
sentyment akurat do tego filmu?
Dwóch wrażliwych gości w sklepie płytowym słucha naszej
ballady, gdy po chwili odwiedza ich nieokrzesany kumpel, który zmienia muzykę
na popowy chłam. Czy może istnieć lepsza metafora statusu Belle &
Sebastian? Cieszę się, że Frearsowi udało się ograć ją w sposób równie zabawny.
(...) Wywiad ukazał się na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz