Piotr Czerkawski: Już
za kilka dni odbierzesz w Wenecji
nagrodę za całokształt twórczości. W zeszłym roku pokazywałeś na festiwalu
dokument „At Berkley”, w którym przyglądasz się amerykańskiemu systemowi
edukacji. Podobna tematyka cechowała także jeden z twoich pierwszych filmów,
słynny „High School” z 1967 roku. Czy można powiedzieć, że historia zatoczyła
koło?
Frederick Wiseman: Nie lubię myślenia takimi kategoriami. Wciąż
jestem aktywnym reżyserem, od zeszłorocznego przyjazdu do Wenecji zdążyłem
ukończyć kolejny dokument i pokazać go na festiwalu w Cannes. W nowych filmach nie staram się dialogować z
dawnymi dziełami, lecz przeciwnie, spoglądać na pewne sprawy z nieznanych mi
dotychczas perspektyw. Dlatego nie uważam „At Berkley” za sequel ani nawet
wariację na temat „High School”. Mój stary film opowiadał o liceum jakich w
Stanach wiele, podczas gdy „At Berkley” stara się zgłębić fenomen jednego z
najbardziej prestiżowych uniwersytetów w kraju. Placówki te różni nie tylko poziom,
ale i rozmach. W przeciętnym ogólniaku uczy się kilkuset uczniów. Tymczasem
Berkley kształci ponad 36 tysięcy studentów!
Gdy patrzyłeś na młodych
ludzi z Berkley, często wracałeś pamięcią do własnych lat studenckich?
Powiem ci szczerze: nie znosiłem swojej uczelni! Miałem
jednak ku temu dobre powody, bo była po prostu siedliskiem antysemityzmu.
Poziom nauczania był tam bardzo dobry, ale cóż z tego, jeśli na każdym kroku
dawano mi odczuć, że jestem gorszy? Miałem na przykład problem, by stać się
członkiem któregokolwiek z tradycyjnych uczelnianych bractw. Było to naprawdę
nieprzyjemne. Mieliśmy wtedy początek lat 50., niedawno skończyła się wojna,
ludzie musieli jakoś poradzić sobie z jej traumami, a – podsycani przez
opiniotwórczą prasę i radio – o ironio, kierowali swoją agresję w stronę Żydów.
Podobny opis tych zjawisk możesz znaleźć w książkach Philipa Rotha, których
jestem wielkim fanem.
Trudno wyobrazić
sobie coś podobnego za rządów prezydenta Obamy. Czy można powiedzieć, że od
czasu twojej młodości Ameryka stała się bardziej tolerancyjna?
Dziś nie ma już, na szczęście, mowy o szeroko zakrojonym
antysemityzmie. Stereotypy i uprzedzenia pozostają jednak w mocy i w pewnym
stopniu wciąż daje się je odczuć w codziennym życiu. Pocieszające wydaje mi się
to, że zamiast skupiać się wyłącznie na agresji albo wyznawać pewne poglądy po
kryjomu, uczymy się o nich rozmawiać. Przykładem niech będzie sekwencja z
końcówki „At Berkley”, gdy przedstawiciele różnych grup etnicznych biorą udział
w debacie o mikrouprzedzeniach względem siebie.
Słyniesz z realizacji
dokumentów obserwacyjnych, opartych na długim przyglądaniu się pewnym zjawiskom
i instytucjom. Co sprawia, że warto poświęcać pojedynczym tematom obszerne
fragmenty swojego życia?
Rzeczywiście, kręcę swoje filmy przez lata, poddaję
opisywane zjawiska możliwie głębokim analizom, ale staram się nie zapominać o
jednym: najważniejsza jest intuicja. Gdy wchodzę z kamerą do pomieszczenia,
najpierw zawieszam wzrok na tym, co mi się podoba: facecie, który zapala
cygaro, kobiecie, która się uśmiecha. Dopiero później kwestionuję przypadkowość
tych sytuacji i zadaję sobie najważniejsze pytanie każdego filmowca: dlaczego?
Co sprawia, że ci ludzie, w tym konkretnym miejscu i czasie zachowują się tak,
a nie inaczej? Moje filmy stanowią próbę odpowiedzi.
Rozumiem więc, że
jako reżyser lubisz niespodzianki?
Na pewno nie przywiązuję się do sprecyzowanych planów.
Uruchamiam kamerę, by dać się zaskoczyć rzeczywistości. Wielką niespodziankę
stanowi dla mnie zresztą każdy gotowy film. Przy okazji „At Berkley” nakręciłem
kilkadziesiąt godzin materiału, podczas gdy ostateczna wersja dokumentu trwa
zaledwie cztery. Mogłem zmontować go na wiele sposobów, dlaczego wybrałem
akurat ten? Po raz kolejny odpowiem: nie można bać się własnego instynktu.
Czy jest jeszcze
jakaś rada, którą chciałbyś przekazać początkującemu dokumentaliście?
Tak, koniecznie ożeń się z kimś bogatym!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz