Piotr Czerkawski:
Zanim zająłeś się kinem, myślałeś przez jakiś czas o karierze muzyka. Myślisz,
że te dwie dziedziny mają ze sobą dużo wspólnego?
Danis Tanović: Dobry
film stanowi syntezę wielu różnych sztuk. Na etapie tworzenia scenariusza powinieneś
wykazać się umiejętnościami literackimi, podczas pracy na planie jesteś jak
fotograf. Znajomość muzyki przydaje się, gdy musisz określić tempo i rytm
filmu. Ze wszystkich tych umiejętności po trochu korzystasz natomiast w
procesie montażu. To często kluczowy moment całej pracy. Czasem jedną,
konkretną sekwencję zdarza mi się montować dłużej niż dziesięć pozostałych. W
takich okolicznościach często przychodzi z pomocą muzyka, bo właśnie ona potrafi
w poetycki, niebanalny sposób połączyć dwie sceny, które na pozór nie mają ze
sobą wiele wspólnego.
Który element
tworzenia filmu uważasz za swój ulubiony?
Najbardziej bolesne jest z pewnością tworzenie scenariusza i
wszystkie abstrakcyjne dylematy, które wypełniają ci wtedy głowę. Jestem
człowiekiem czynu, spełniam się w działaniu, więc najbardziej lubię pracę na
planie. Wstaję wtedy wcześnie, mobilizuję ekipę, a wieczorem mogę już podejrzeć
wymierne efekty swoich wysiłków. Proces montażu bywa za to zaskakująco krótki.
Przynajmniej, jeśli masz w ręku dobry materiał. Wierz mi lub nie, ale
montowanie „Ziemi niczyjej” zajęło nam raptem tydzień.
To rzeczywiście
sprinterskie tempo.
Jakby tego było mało, moja montażystka była Włoszką i nie
mówiła po angielsku! Praca nad „Ziemią…” była zresztą nietypowa pod wieloma
względami. Miałem do dyspozycji zaledwie 36 dni, a i tak przez dziewięć dni
padał rzęsisty deszcz, który uniemożliwiał jakąkolwiek pracę. Przez to, że
byłem w pośpiechu, nie miałem czasu na jakiekolwiek dokrętki i musiałem
zadowolić się tym, co mam.
Nie wyobrażam sobie
jednak, że mogło cię to zaskoczyć. W końcu reżyserskie szlify zdobywałeś w
niecodziennych okolicznościach, bo w trakcie filmowania wojny bałkańskiej. Co
sprawiło, trafiłeś z kamerą na front?
W momencie wybuchu wojny byłem studentem bośniackiej szkoły
filmowej. Poszedłem na lokalny posterunek policji i spytałem, czy mogę jakoś
pomóc. Nie mieli specjalnego pomysłu, a ja zauważyłem, że nikt nie dokumentuje
wojennych wydarzeń za pomocą kamery i postanowiłem wypełnić tę lukę. Na przekór
otaczającego chaosu, starałem się po prostu robić to czym zajmuję się na co
dzień.
Czego dowiedziałeś
się o swoim zawodzie podczas pracy w tak ekstremalnych warunkach?
Zorientowałem się, że dubel może mnie kosztować życie, więc
nauczyłem się szanować każde ujęcie. Nie miałem czasu na fanaberie i jałowe,
teoretyczne rozważania. Zrozumiałem, że prawdziwa sztuka kryje się w
maksymalnej prostocie. Po latach staram się wciąż o tym pamiętać.
Niedługo po wojnie
spędziłeś kilka lat na zachodzie Europy. Jak bardzo przeprowadzka wpłynęła na
twoje życie?
Zachód i Bośnia to dwa różne światy. Mój kraj każdego dnia
odczuwa jeszcze skutki wojny. Podczas pobytu w Paryżu mogłem natomiast odciąć
się od tych problemów i skupić wyłącznie na pracy. Stolica Francji to
najlepsze, może oprócz Londynu, miejsce dla europejskiego reżysera. Także
dlatego, że Francuzi po prostu żyją kinem i mają bardzo rozbudowany przemysł
filmowy, a to stwarza możliwości do częstych spotkań z producentami i pracy nad
wieloma projektami.
Jako imigrant nie
czułeś się jednak wyalienowany?
Nie, po tym jak przeżyłem wojnę nie byłem w stanie myśleć o
takich błahostkach. Dużo większe wyzwanie stanowił dla mnie sam powrót do
normalności. Do dziś nie umiem
stwierdzić, czy w pełni mi się to udało. Tuż po wojnie wyjechałem do Belgii,
żeby dokończyć studia. Był to dla mnie trudny okres, nie miałem prawie żadnych
pieniędzy. Żeby przetrwać, pracowałem jako drwal. Nie mogłem liczyć na nic
lepszego, bo nie znałem wtedy ani słowa po francusku, czy flamandzku. Może i
dobrze się jednak stało, bo po tym wszystkim, co zobaczyłem w Bośni,
potrzebowałem samotności i wyciszenia i kontaktu z naturą. To było dla mnie jak
psychoterapia. Dzięki temu doskonale rozumiałem, co czuli bohaterowie
„Cienkiej, czerwonej linii”.
W jednym z wywiadów
powiedziałeś, że twoim ulubionym filmem wojennym jest „Łowca jeleni”. Dlaczego
akurat ten?
Wszystko sprowadza się w nim do znakomitej ostatniej sceny.
Bohater wybiera się na polowanie, ma jelenia na muszce. Dobrze wie, że
wystarczy nacisnąć spust i zabić go jak za dawnych lat. Powstrzymuje się
jednak, bo w międzyczasie zaczął dostrzegać jaką wartość niesie za sobą życie.
„Łowca…” to zresztą świetny film o utraconej miłości, utraconej kontroli nad
rzeczywistością. Mam znajomych, którzy wciąż cierpią z powodu wojennej traumy,
więc mogłem ich zrozumieć.
Nie masz jednak
dobrego zdania o większości hollywoodzkich filmów wojennych?
Nie mogę zaakceptować faktu, że wiele spośród nich sprowadza
się do gloryfikowania przemocy. Weźmy na przykład „Czas Apokalipsy”. To
imponujący przykład filmowego rzemiosła, ale – pod płaszczykiem pacyfistycznej
wymowy – wyraża niezdrową fascynację wojną. Scena z helikopterami
bombardującymi wioskę w takt muzyki Wagnera ma imponować i wzbudzać estetyczną
rozkosz. „Lubię zapach napalmu o poranku!”… Coś takiego mógł napisać tylko
ktoś, kto nigdy nie poczuł go na własnej skórze. Nie wytłumaczysz jednak tego dzieciakom,
które oglądają film bez przygotowania i po prostu poddają się jego magii.
Pierwszym filmem,
który nakręciłeś po sukcesie „Ziemi niczyjej” było „Piekło” według pomysłu
Krzysztofa Kieślowskiego. Trzeba przyznać, że to dość zaskakująca stylistyczna
wolta.
Zawsze ceniłem Kieślowskiego, ale widzę między nami
zasadniczą różnicę. W niemal wszystkich jego filmach istotną rolę odgrywa
kwestia wiary i chrześcijańskiej symboliki, która dla mnie nigdy nie miała
specjalnego znaczenia. Uważam się osobę uduchowioną, ale nie przyjmuję do
wiadomości łatwego pocieszenia, które przynosi nam religia. Po „Ziemi niczyjej”
bardzo chciałem wszystkich zaskoczyć i nakręcić film zupełnie innego rodzaju. Pragnąłem
dać samemu sobie prawo do eksperymentowania. Myślę, że to bardzo ważne w
czasie, gdy od reżysera wymaga się, by był głównie komediantem i
dostarczycielem rozrywki. Wszyscy w kółko gadają tylko o box office, a ja mogę
powiedzieć wprost, że mam w dupie box office, bo nie jestem pieprzonym
bankowcem. To tak jakby malarz podczas tworzenia obrazu skupiał się na tym za
ile sprzeda go później na aukcji. Gdy kręciłem „Piekło”, byłem jak najdalszy od
myślenia tymi kategoriami. Zaryzykowałem i poniosłem porażkę, bo zostałem
zupełnie niezrozumiany.
Jak myślisz,
dlaczego?
Scenariusz „Piekła” był bardzo luźny i niedookreślony,
liczył sobie zaledwie 36 stron. Trzeba więc było znaleźć pomysł na jego
rozszerzenie. Obejrzałem wszystkie filmy Kieślowskiego, wybrałem swoje ulubione
sceny i nawiązałem do nich w wielu miejscach „Piekła”. Tymczasem żaden z
interpretatorów nie zadał sobie trudu, by to zauważyć.
(...) Cały wywiad ukazał się na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz