Piotr Czerkawski: Twoje
kino często uznaje się za kontynuację francuskiej Nowej Fali. Krytycy
dostrzegają w nich te same obsesje tematyczne i rozwiązania formalne. Czy
rzeczywiście czujesz się dłużnikiem Godarda i spółki?
Jacques Doillon: Być
może to typowo freudowska chęć zabicia własnych ojców, ale nie mogę powiedzieć
bym był wielkim fanem wczesnych filmów Godarda czy Resnaisa. Znacznie bardziej
przekonywało mnie zignorowane przez widownię i krytykę kino, które tworzyli w
latach 80. Spośród Nowofalowców trochę więcej wspólnego miałem może jedynie z
Truffautem. Jako chłopak z 20. dzielnicy
Paryża byłem jednak ukształtowany przez zupełnie inny rodzaj kina. Pamiętam, że
uwielbiałem westerny, które przypomniały mi
makabreski spod znaku teatru Grand Guignol. Wraz z kolegami
utożsamialiśmy się z bohaterami w typie Gary’ego Coopera. Gdy czaił się na
niego jakiś Indianin, potrafiliśmy całym rzędem krzyczeć: „Uważaj! Masz go z
tyłu”. Chodziłem więc do kina po to, by doświadczać czystych emocji. Tymczasem
filmy Nowej Fali skupiały się na czymś zupełnie innym, były właściwie
rozwlekłymi debatami o postawach i ideach.
Uwielbiam stare
westerny, ale domyślam się, że w kinofilskim rozwoju wykroczyłeś w końcu poza
nie.
Gdy trochę dojrzałem,
zacząłem cenić twórców amerykańskich takich jak Cassavetes, Welles czy Kazan.
Pociągała mnie również francuska klasyka spod znaku Roberta Bressona, Jeana
Renoira bądź Jeana Vigo. W tym miejscu
muszę jednak oddać sprawiedliwość Nowej Fali, bo gdyby nie ona, pewnie nigdy nie
zostałbym reżyserem. Niezależnie od wszystkiego, Godard, Rivette czy Rohmer
udowodnili, że za bardzo niewielkie pieniądze można robić filmy, które osiągną
potem sukces kasowy. Dzięki temu ośmielili producentów, żeby ufali debiutantom,
którzy wzięli się znikąd, tak jak ja.
W jaki sposób to
zaufanie objawiało się w praktyce?
Nie wyobrażam sobie, by – bez zaistnienia Nowej Fali -
ktokolwiek pozwolił mi zrealizować taki film jak „Płacząca kobieta”, w którym
nie miałem właściwie ekipy filmowej, a większość scen nakręciłem we własnym
domu. Podobnie zrobiłem zresztą także z czterema bądź pięcioma innymi tytułami.
Na ekonomiczny aspekt
sukcesu Nowej Fali zwracał często uwagę sam Truffaut.
Ciekawe, że filmy nowofalowe nie były właściwie hitami
kasowymi. Interesowały one głównie widownię festiwalową, były modne w
snobistycznych kręgach. Takiego Rohmera oglądali na przykład wszyscy paryscy
intelektualiści, ale właściwie nikt poza nimi. Twórcom udało się jednak
wypracować idealny układ z producentami: my robimy filmy za małe pieniądze i
zarabiamy również niewiele, ale na tyle dużo, abyście osiągnęli zysk.
Często mówi się, że
filmy twoje, Pialata czy Garrela były
znacznie odważniejsze obyczajowo niż dzieła Nowofalowców. Skąd wzięło się wasze
zainteresowanie cielesnością i życiem seksualnym?
Jak już wspominałem, Nowofalowcy robili raczej filmy o
ideach niż o ludziach. My natomiast bardzo wyraźnie zainteresowaliśmy się
intymnością naszych bohaterów, bo był to jedyny obszar, w którym pozostawało
nam coś jeszcze do odkrycia. Mimo wszystkich naszych innowacji, nie mam jednak
złudzeń, że kiedykolwiek uwolnię się od kontekstu nowofalowego. Najlepszy dowód
stanowi retrospektywa zorganizowana w ramach festiwalu Nowe Horyzonty. W latach
dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych nakręciłem filmy, które oceniam znacznie
wyżej niż moje młodzieńcze dokonania. Pierwsze filmy interesują jednak
wszystkich bardziej, bo odnoszą się właśnie do dorobku Nowej Fali.
Pamiętam słynne zdanie
Truffauta, który powiedział kiedyś, że gdy jego bohaterowie idą do sypialni, on
zawsze woli pozostać z kamerą przed drzwiami. Mam wrażenie, że ty i twoi
rówieśnicy wyważyliście te drzwi z impetem.
Brzmi to jak idealna definicja mojego kina. Gdyby przyznano
Złotą Palmę za wyważanie drzwi, powinienem dostać ją już dawno. Moją ambicją
zawsze było pokazywanie w kinie czegoś, czego nie mogliśmy uświadczyć w nim w
przeszłości. To samo można by powiedzieć zapewne o Pialacie i Garrelu.
Kontrowersje
kontrowersjami, ale początku kariery jesteś uznawany za przedstawiciela kina
artystycznego. Czy czujesz, że twoje filmy są skierowane do wymagającej
publiczności?
Gdy słyszę, że uprawiam kino intelektualne, uznaję to za
dobry żart. Przecież rzuciłem szkołę w wieku 17 lat, imałem się dorywczych prac
i ani w głowie było mi poszerzanie swojej erudycji. Jako reżyser – tak samo jak
przed laty będąc widzem – nie oczekuję od aktorów, by dostarczali mi materiału
do refleksji, lecz chcę przeżywać intensywne emocje. Pragnę znów czuć się jak
dzieciak zachwycony amerykańskimi westernami. Na planie nie posługuję się
mózgiem, lecz sercem. Dlatego właśnie nie lubię pracować w sposób precyzyjny i
dookreślony. Podczas przygotowań do realizacji filmu, wybieram dom, w którym
zamierzam kręcić, ale nigdy nie decyduję w jakich pomieszczeniach. To okazuje
się dopiero pod wpływem impulsu, który nachodzi mnie na planie.
Mówi się, że
podstawowa różnica pomiędzy Nowofalowcami, a twoim pokoleniem polegała na
stosunku do rewolty Maja 68 roku. Podczas gdy ich postawę cechował naiwny
entuzjazm, waszym zachowaniom przypisuje się znacznie większą dawkę cynizmu.
Jak majowe wydarzenia wyglądały w twoich oczach?
Rzeczywiście, zupełnie nie ufałem postawom Nowofalowców. Przed
68 rokiem można było odnieść wrażenie, że są oni raczej obojętni na politykę. A
jeśli ktoś nie czuje potrzeby manifestowania swoich poglądów, bliżej mu raczej
do konserwatysty niż lewicowca.
Tymczasem nowofalowi reżyserzy zaczęli nagle pojawiać się na barykadach
i zostali maoistami z dnia na dzień. Przy okazji nie mieli do swoich zachowań
ani grama dystansu, co w moich oczach czyniło ich jeszcze śmieszniejszymi.
Domyślam się więc, że
nie dołączyłeś do nich na barykadach?
Nie, wolałem dokonać heroicznego aktu uruchomienia mojego
starego Volkswagena i wyniesienia się z Paryża na Lazurowe Wybrzeże. To była
naprawdę niełatwa sprawa, bo ze względu na strajki zamknięto prawie wszystkie
stacje i mogło zabraknąć mi benzyny. Na szczęście udało mi się dotrzeć do celu.
Podczas gdy Paryżanie rzucali więc w policjantów koktajlami Mołotowa, ja
spędziłem trzy tygodnie na opustoszałej plaży w towarzystwie pięknej, młodej
kobiety. Może zabrzmi to dziwnie, ale z tego powodu maj 68 roku kojarzy mi się
naprawdę przyjemnie.
Naiwność uczestników
majowej rewolty często była przedmiotem kpin. Z gryzącą ironią reagowali na nią
dysydenci z krajów komunistycznych tacy jak Milan Kundera, Milos Forman czy
Roman Polański.
Doskonale rozumiem, że z perspektywy ludzi doświadczających
totalitarnego reżimu ta naiwność mogła wydawać się irytująca. Mnie bardzo
bawiła, ale – choć stałem z boku – wydawała się też w pewnym sensie urocza.
Inaczej niż nadęci Nowofalowcy, przywódca protestów, Daniel Cohn – Bendit, miał
na przykład świetne poczucie humoru. Jego improwizowanych wystąpień słuchało
się z ogromną przyjemnością. Obawiam się, że gdyby nie Cohn – Bendit, rewolucja
poszłaby w inną stronę i okazałaby się znacznie bardziej radykalna. Mnie
natomiast bardzo odpowiadało to, że oprócz polityki, w maju 68 roku roztrząsano
także kwestie obyczajowe. Dzięki zmianom w mentalności Francuzów, których udało
się wtedy dokonać, nasze życie erotyczne stało się znacznie bogatsze i
przyjemniejsze. Nie czarujmy się: wielu
facetów szło na barykady tylko po to, by móc łatwiej poderwać dziewczyny. (...)
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz