Piotr
Czerkawski: W trakcie przedstawianych w „Bogach” wydarzeń byłeś
dziesięcioletnim brzdącem. Czy często wracasz myślami do tamtego okresu i
uznałeś swój film za pretekst do sentymentalnej podróży?
Łukasz
Palkowski: Kiedy byłem dzieckiem, codzienność PRL - u nie wydawała się niczym dziwnym. Nie znałem
w końcu żadnej innej rzeczywistości. Byliśmy po prostu uśmiechniętymi
chłopcami, którzy podrywali dziewczyny rzucając w ich kierunku kamieniami. Nie jestem uzależniony od tych wspomnień i –
wbrew wielu opiniom – nie sądzę byśmy przykładali w „Bogach” szczególną wagę do
rekonstruowania przeszłości. Przeciwnie, po prostu filmowaliśmy naszych
bohaterów, nie zwracając uwagi na otoczenie. Potem usunęliśmy bilbordy, czy
współczesne auta i było po sprawie.
Zbigniew
Religa był bardzo znaną postacią. Wszyscy mogliśmy stworzyć sobie jego obraz na
bazie wywiadów, wystąpień publicznych czy działań w sferze polityki. Czy
przystępując do pracy nad „Bogami” miałeś poczucie, że wiesz o swoim bohaterze
więcej niż inni?
Pewnie
cię zaskoczę, ale w zasadzie pamiętałem go tylko z roli ministra zdrowia. O
kulisach fascynującej działalności Religi dowiedziałem się z pierwszej lektury
scenariusza. Z jednej strony – było to świadectwo koszmarnej ignorancji, z
drugiej – takie podejście opłaciło się, bo zapewniło mi świeżość spojrzenia.
Poznawałem historię Religi w taki sam sposób, w jaki widz będzie odkrywał ją na
ekranie.
(...)
„Bogowie” to film
klasycznie zrealizowany, ale pod względem myślowym chyba jednak przełomowy. Zamiast
pokazywać martyrologię i tłamszenie jednostek przez system, skupiasz się na biografii człowieka sukcesu. Czy myślisz,
że pełni skaz, ale ujmujący bohaterowie w typie Religi są bardziej potrzebni
niż pomnikowe autorytety?
Osobiście po prostu nie wierzę w pomniki. Na każdym
krysztale znajdziemy rysę. Mamy jednak opory, by przyjąć to do wiadomości i
może dlatego nie potrafimy atrakcyjnie opowiadać zarówno o naszej przeszłości,
jak i o jej bohaterach. To może kretyński przykład, ale kiedy słyszę utwory
szwedzkiego Sabatonu dotyczące polskiej historii, rośnie we mnie serce. Czemu
my tego nie potrafimy? Nie mamy dystansu? Boimy się? A może po prostu traktujemy
naszego odbiorcę jak skończonego debila? Większości z nas nie żyje się
najlepiej – potrzebujemy pokrzepienia. Ale dostarczonego nam przez bohatera z
krwi i kości, takiego, z którym możemy
się utożsamić. Tylko wtedy uwierzymy, że możemy pójść w jego ślady, a tym samym
film spełni swoje zadanie.
Pewna zmiana
mentalności daje się zauważyć chyba także w podejściu do polskiego kina.
Jeszcze kilka lat temu gdyński triumf takiego filmu jak „Bogowie” –
adresowanego do masowego widza, śmiało
korzystającego z wzorców kina gatunkowego chyba nie byłby możliwy. Czy mniej
więcej to miałeś na myśli, gdy żartowałeś ze sceny: „„Jeżeli Palkowski dostaje
Złote Lwy, to chyba wszystko jest możliwe…”?
Miałem świadomość, że widowni nasz film się podoba. Nie
wierzyłem jednak, że możemy wygrać festiwal. Tym bardziej w takim towarzystwie.
Koniec końców Złote Lwy odebrał jednak młody, niezależny producent i reżyser,
któremu powiedziano kiedyś, że nie ma prawa pracować w zawodzie, bo nie
skończył szkoły filmowej. Faktem jest więc, że następują zmiany. Wkrótce
przekonamy się jak głębokie.
Zarówno przy okazji
debiutanckiego „Rezerwatu”, jak i teraz przy „Bogach” powtarzasz, że chcesz
robić filmy po to, by widz po seansie czuł się lepiej niż przed wejściem na
salę. Czy od początku myślałeś o kinie właśnie w taki sposób?
Zanim nakręciłem „Rezerwat” chciałem zbawiać świat tak jak
twórcy włoskiego neorealizmu. Kiedy przystępowałem do pracy nad debiutem byłem
po prostu bardziej szczęśliwy niż wcześniej, a to przełożyło się bezpośrednio
na nastrój powstającego filmu. Poprawy humoru szukam także w dziełach innych
twórców. Andrzej Jakimowski czy Wes Anderson zawsze wiedzą jak wpuścić światło
do serca widza.
(...)
Cały wywiad ukazał się w dzisiejszym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz