Piotr Czerkawski, Marcin Sobczak: Po wielu latach
kariery wciąż pozostaje pani aktywna zawodowo. Potwierdzenie tej tezy przynosi
choćby powszechnie chwalona kreacja w „Dwóch życiach”. Większość publiczności
wciąż jednak kojarzy panią z kinem Ingmara Bergmana. Który z jego filmów
najlepiej wytrzymał próbę czasu?
Liv Ullmann: Mam duży sentyment do „Scen z życia małżeńskiego”. Odnoszę
wrażenie, że bohaterka tego filmu wciąż pozostaje bardzo nowoczesna. Gram
przecież kobietę silną, pozbawioną neuroz i kompleksów. Marianna bardzo
wcześnie rozpoczęła dorosłe życie. Szybko dowiedziała się, że do przetrwania
niezbędna jest akceptacja samej siebie. Rozwód daje jej poczucie niezależności.
W „Scenach…” ważne jest jednak coś jeszcze. Bergman pokazuje w tym filmie
dwójkę ludzi, którzy mimo wszystkich dzielących ich różnic, wciąż próbują
znaleźć ze sobą wspólny język. Czasem wypada to śmiesznie, innym razem
szokująco, ale za każdym razem prawdziwie. Pod tym względem film wciąż jest
aktualny.
Tymczasem często słyszy
się, że szwedzcy rodacy Bergmana nie potrafią dziś docenić jego twórczości. Tak
surowa opinia jest uzasadniona?
Myślę, że mogę się z nią zgodzić. Nawet jeśli mieszkańcy
Szwecji widzieli te filmy, nigdy nie poświęcili im należytej uwagi. Pamiętam,
że po śmierci Bergmana rząd w ogóle nie był zainteresowany stworzeniem jego
muzeum. Szwedzi mają w zanadrzu ciekawego człowieka, którego twórczość jest
wciąż aktualna i znana na całym świecie. Tymczasem oni wciąż wolą chwalić się
Strindbergiem!
Mimo wszystkich
przeciwności, muzeum Bergmana jednak powstało. Jak się pani podoba?
Jest autentycznie niezwykłe. Wykorzystuje mnóstwo pomysłów,
które z pewnością ucieszyłyby Ingmara. Cieszę się, że placówka nie tylko pasuje do stylistyki
Bergmana, ale pozostaje również autorskim projektem swoich twórców. Kiedy
wchodzi się na salę, można odnieść wrażenie, że wszystko wokół nieustannie się
zmienia. Słyszałam od pracowników muzeum, że ludzie przychodzą tam po prostu
posiedzieć i zaznać niepowtarzalnej atmosfery. W takich okolicznościach wyłania
się całe spektrum twórczości Ingmara rozpiętej
między kinem, teatrem i literaturą. To wspaniałe, że ktoś stworzył miejsce,
dzięki któremu można bez reszty zatopić się w świecie Bergmana. Wystarczy wejść
do środka, usiąść i doświadczyć jego geniuszu.
Czy myśli pani, że
młodzi widzowie wychowani na wysokobudżetowych widowiskach w 3D będą jeszcze w
stanie docenić wasze wspólne filmy?
Jeśli ktoś przez ostatnie lata widział tylko superprodukcje
pokroju „Avatara” - który mi osobiście akurat całkiem się podobał - kino
prezentowane przez Bergmana będzie dla niego zupełną nowością. To jednak wcale
nie znaczy, że od razu je odrzuci. Z oglądaniem tych filmów jest jak z
czytaniem sztuk Szekspira. W pierwszej kolejności irytują, bo wydają się
staroświeckie i niezrozumiałe. Wystarczy jednak chwila, by zorientować się, że
ich treść zawiera także prawdę o współczesnym świecie. Sama również reżyseruje
filmy, więc doskonale wiem, że można tę prawdę ukazać na zupełnie różne
sposoby. Bergman opowiada w sposób niecodzienny, niczego nie ułatwia, nie
podsuwa gotowych interpretacji. Może właśnie rzucane przez niego wyzwanie wciąż
będzie wydawać się ludziom pociągające.
(...)
Jak, z perspektywy
czasu, ocenia pani wpływ wywarty na panią przez Bergmana?
Wiem, że miałam cudowne życie. Gdyby nie Ingmar, nie byłoby
ono tak bogate i interesujące. Oczywiście, nie byłam od niego uzależniona.
Swoją ulubioną rolę zagrałam w „Osadnikach” Jana Troella, wyreżyserowałam także
wiele spektakli i stworzyłam sporo ciekawych ról teatralnych u różnych twórców.
Niemniej, mam świadomość, że to właśnie dzięki zaufaniu, którym obdarzył mnie
Bergman, mogłam w pełni uwierzyć w siebie. Zawsze czułam, że docenia moją
pracę. Gdyby nie ta świadomość, być może nigdy nie osiągnęłabym tak wiele. Nie
mam wątpliwości, że Ingmar Bergman to najlepsze co mogło mi się przydarzyć w
mojej karierze, w przyjaźni, no i oczywiście w miłości.
(...)
Więcej w piątkowym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz