Piotr Czerkawski: „Nie zapomnij
mnie” to ujmująco lekki film na bardzo poważny temat. W jaki
sposób udało ci się pogodzić tę pozorną sprzeczność?
David Sieveking: To w dużej
mierze zasługa mojej matki – jej charakteru i osobowości.
Wyszedłem z założenia, że Gretel nie chciałaby oglądać
smutnego filmu o swojej chorobie. Jestem pewien, że film
przepełniony czułością sprawiłby jej znacznie większą
przyjemność. Miałem szczęście, że – inaczej niż w przypadku
wielu osób cierpiących na demencję – matka nie stała się
agresywna ani paranoiczna. Pod wpływem swojej choroby okazała się
nawet łagodniejsza niż kiedyś. Tak przynajmniej twierdzili ludzie,
którzy wcześniej uważali ją za wycofaną intelektualistkę.
W czym tkwiła największa
trudność związana z realizacją tak osobistego filmu jak „Nie
zapomnij mnie”?
Specyfika tego typu dokumentu polega
na niemożności przygotowania precyzyjnego planu wydarzeń. Czułem
się jakbym brał udział w podróży, której ostateczny cel
pozostaje dla mnie nieznany. Początkowo zamierzałem zrealizować
dokument, który skupi się właściwie tylko na procesie demencji i
chorobie Alzheimera. Byłem szczęśliwy, gdy okazało się, że „Nie
zapomnij mnie” w równym stopniu może okazać się opowieścią o
związku uczuciowym między matką i ojcem.
Na czym, w twoim odczuciu,
polegał sekret ich skomplikowanej relacji?
Odnoszę wrażenie, że jej
najistotniejsza zaleta była w tym samym czasie największym
przekleństwem. Rodzice przywiązywali bardzo dużą wagę do tego,
by nie wywierać na siebie presji. Dobre pomysły bardzo często
zamieniają się jednak w szkodliwe dogmaty. Matka i ojciec prawie
nigdy się nie kłócili, ale jednocześnie niewiele wiedzieli o
sobie nawzajem. Gretel była bardzo pomocna dla otoczenia, ale nikomu
nie lubiła opowiadać o własnych problemach. Ojciec dopiero po
latach dowiedział się, że luźna natura ich związku niekoniecznie
odpowiadała matce tak bardzo jak mogło się wydawać.
(...)
„Nie zapomnij mnie” bardzo
różni się od twojego poprzedniego filmu, równie gorąco
przyjętego „David chce odlecieć”. Jednocześnie jednak wydaje
mi się, że te tytuły mają ze sobą coś wspólnego.
Rzeczywiście, oba filmy są
przecież autobiograficznymi dokumentami. Wydaje mi się, że „Nie
zapomnij mnie” każe z jeszcze większym krytycyzmem spojrzeć na
zachowanie niektórych bohaterów „Davida…”. Po zrealizowaniu
„Nie zapomnij mnie” chciałbym powiedzieć im: „Może zanim
zaczniesz szukać oświecenia w Indiach, rozejrzysz się najpierw po
własnym domu? Zamiast poszukiwać guru, powinieneś lepiej pogadać
przez chwilę z własnym ojcem”.
Oswajanie się ze śmiercią
bliskich zawsze stanowiło istotny temat dla światowego kina. Jak
oceniasz w tym kontekście słynną „Miłość” Michaela
Hanekego?
Uważam, że to znakomite, bardzo
intensywne kino. Warto jednak podkreślić, że Haneke portretuje
rodzinę dysfunkcyjną. Córka głównych bohaterów nie jest w
stanie zdobyć się na poświęcenie wobec najbliższych. To częsty
problem i bardzo dobrze, że reżyser zwrócił na niego uwagę.
Relacje między mną, a rodzicami ułożyły się jednak w sposób
skrajnie odmienny i z tej przyczyny „Nie zapomnij mnie” bywa
często zestawiane z „Miłością” na zasadzie kontrastu.
Wielu krytyków traktuje „Nie
zapomnij mnie” jako dowód na to, że kino może stanowić element
psychologicznej terapii. Czy zgadzasz się z takim podejściem?
Oczywiście,
że tak. Potencjał terapeutyczny tkwi w bardzo wielu filmach
dokumentalnych. Mój ojciec sam przyznał, że na planie czuł się
jak w gabinecie psychoanalityka. Dzięki „Nie zapomnij mnie”
wrócił myślami do swojej przeszłości i na powrót przekonał się
o własnych zaletach. Cieszę się, że nie wahał się opowiedzieć
przed kamerą także o swoich niepowodzeniach. Myślę, że taka
postawa tylko przysporzyła mu sympatii widzów. Wiem, że
publiczność z miejsca zakochiwała się również w mojej matce. Za
sprawą filmu po raz kolejny przekonałem się jak wielkim szczęściem
było dla mnie posiadanie takich, a nie innych rodziców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz