sobota, 5 października 2013

Kręta ścieżka Denisa Villeneuve'a





Nowy film Denisa Villeneuve’a jest przygnębiający jak wieczór na cmentarzu, konfundujący niczym śnieg w maju i mocniejszy niż „Ładunek 200” Bałabanowa. „Labirynt” lawiruje między powagą, a nieuświadomionym kampem, wyrafinowaniem prozy Lehane’a i McCarthy’ego, a trywialnością miesięcznika „Detektyw”. Kryminał Villeneuve’a ogląda się z bojaźnią i drżeniem, a napięcie w niektórych scenach bywa tak duże, że przed wejściem na salę kinową powinno się ustawić znak ostrzegawczy. Wirtuozeria reżysera imponuje, lecz wzbudza jednocześnie podejrzliwość. Villeneuve od początku kariery uwodził widza w sposób nieprzyzwoicie efekciarski. Chwilami – jak w przedrzeźniającym późnego Kieślowskiego "Maelströmie" – szarża kończyła się niekwestionowanym zwycięstwem. Już jednak w przecenionym „Pogorzelisku” nachalna stylizacja na grecką tragedię wzbudzała raczej niesmak. Przy okazji „Labiryntu” Villeneuve  odstawił już Sofoklesa na półkę, ale wciąż pozostał wierny niemiłosiernemu patosowi i powierzchownie depresyjnej wizji świata. Od klęski reżysera ratuje jednak finał, w którym mroczny labirynt zostaje wreszcie wypełniony przez słabe światło. Ostatnie sceny filmu Villeneuve’a  jako żywo przypominają finał pamiętnego „Siedem”. Wymizerowany, obarczony tikami nerwowymi detektyw Loki z „Labiryntu” z pewnością mógłby podpisać się pod słowami Williama Somerseta z filmu Finchera: „Ernest Hemingway powiedział, że świat jest piękny i warto o niego walczyć. Zgadzam się z tą drugą częścią” .


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz