Nowy film Denisa Villeneuve’a jest przygnębiający jak
wieczór na cmentarzu, konfundujący niczym śnieg w maju i mocniejszy niż „Ładunek
200” Bałabanowa. „Labirynt” lawiruje między powagą, a nieuświadomionym kampem,
wyrafinowaniem prozy Lehane’a i McCarthy’ego, a trywialnością miesięcznika „Detektyw”.
Kryminał Villeneuve’a ogląda się z bojaźnią i drżeniem, a napięcie
w niektórych scenach bywa tak duże, że przed wejściem na salę kinową powinno się
ustawić znak ostrzegawczy. Wirtuozeria reżysera imponuje, lecz wzbudza
jednocześnie podejrzliwość. Villeneuve od początku kariery uwodził widza w
sposób nieprzyzwoicie efekciarski. Chwilami – jak w przedrzeźniającym późnego
Kieślowskiego "Maelströmie" – szarża kończyła się niekwestionowanym
zwycięstwem. Już jednak w przecenionym „Pogorzelisku” nachalna stylizacja na
grecką tragedię
wzbudzała raczej niesmak. Przy okazji „Labiryntu” Villeneuve odstawił już Sofoklesa na półkę, ale wciąż pozostał wierny niemiłosiernemu
patosowi i powierzchownie depresyjnej wizji świata. Od klęski reżysera ratuje
jednak finał, w którym mroczny labirynt zostaje wreszcie wypełniony przez słabe
światło. Ostatnie sceny filmu Villeneuve’a jako żywo przypominają finał pamiętnego „Siedem”.
Wymizerowany, obarczony tikami nerwowymi detektyw Loki z „Labiryntu” z
pewnością mógłby podpisać się pod słowami Williama Somerseta z filmu Finchera: „Ernest
Hemingway powiedział, że świat jest piękny i warto o niego walczyć. Zgadzam się
z tą drugą częścią” .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz