Piotr Czerkawski:
Spełniasz się jednocześnie jako krytyk filmowy i reżyser. Przypominasz pod tym
względem twórców francuskiej Nowej Fali. Czy odczuwasz szczególną więź z tym
nurtem światowego kina?
Mark Cousins: Bardzo
lubię Nową Falę. Za jej najważniejsze osiągnięcie uważam przekonanie widzów, że
kino nie patrzy na nasze życie z zewnątrz, lecz samo jest jego istotną częścią.
Nowofalowcy zwrócili uwagę, że młodość, miłość i to wszystko, co najbardziej
fascynuje nas na co dzień, doskonale sprawdza się także na ekranie. Właśnie
zacieranie granicy między rzeczywistością, a filmową fikcją najbardziej pociąga
mnie w propagowanej przez Godarda czy Truffauta postawie życiowej, którą
określili mianem kinofilii.
Czy ty sam również
uważasz się za kinofila?
Jak najbardziej. Moja fascynacja filmami pozostaje bardzo
czysta, wolna od cynizmu, dystansu i akademickiego zadęcia. Zgadzam się z
Sergem Daneyem, byłym redaktorem naczelnym „Cahiers du Cinema”, który
powiedział kiedyś: „W kinie czuję się tak naturalnie jak ryba w wodzie”. Nie
jestem w tym zresztą odosobniony. Popatrzmy na tak różnych twórców jak:
Bernardo Bertolucci, Nagisa Oshima czy Martin Scorsese. Każdy z nich czuł się
zainspirowany Nową Falą, a wywiadach opisywał kino językiem, którego zazwyczaj
używa się do mówienia o miłości bądź religii.
Sądzisz, że kino
rzeczywiście ma w sobie coś mistycznego?
Zawsze myślałem o nim jako o duchu, który objawia się w
procesie tworzenia i ze zwykłych zabiegów technicznych w rodzaju „cięcia” bądź
„zbliżenia” czyni elementy potężnego rytuału.
Czy twoja
ostentacyjnie deklarowana pasja nie czyni cię przypadkiem jednostką oderwaną od
rzeczywistości?
Często śmiejemy się wespół z moją koleżanką Tildą Swinton,
że jesteśmy kosmitami w rodzaju Ziggy’ego Stardusta, którzy zaplątali się na
Ziemię przez przypadek. Kino to w tym przypadku statek kosmiczny przenoszący
nas na macierzystą planetę.
Czy dziś uprawianie
kinofilii wydaje ci się trudniejsze niż przed laty, w czasach Godarda i
Truffauta?
Wręcz przeciwnie. Bardzo duże ułatwienie przynosi nam
internet. Dzięki niemu bardzo szybko możemy znaleźć ludzi o podobnych
zainteresowaniach, niezależnie od tego czy dotyczą kina, seksu czy Formuły 1.
Gdy byłem mały, nie miałem takiego komfortu. Pamiętam, że w wieku 11 lat
obejrzałem po raz pierwszy „Dotyk zła” Orsona Wellesa i uznałem, że mam do
czynienia z arcydziełem. Przez długi czas nie znalazłem jednak nikogo, kto
widział ten film i mógłby ze mną o nim porozmawiać. Czułem się jak dzieciak,
który jest skazany na masturbację zanim znajdzie sobie dziewczynę. Dopiero na
studiach spotkałem wielu ludzi również uwielbiających „Dotyk zła”. Odetchnąłem
z ulgą, bo już myślałem, że coś ze mną nie tak!
Jak w ogóle zaczęła
się twoja filmowa pasja?
Jako dziecko miałem problemy z czytaniem, ale za to
rozwinąłem w sobie świetną pamięć obrazową, umiałem też całkiem nieźle rysować.
Poza tym byłem bardzo dobry z matematyki. Tylko kino pozwoliło mi połączyć
miłość wobec sztuki z fascynacją przedmiotami ścisłymi i technologią.
Pamiętasz pierwszy
film, który obejrzałeś?
To było disnejowskie „Herbie Rides Again”, miałem wtedy
około siedmiu lat. Dużo później uświadomiłem sobie, że odczułem wówczas coś
takiego jak bohaterka „Zielonego promienia” Erica Rohmera, która w finale filmu
dostrzega tytułowe zjawisko i doznaje dzięki niemu iluminacji.
Czy zdarzyło ci się
obejrzeć jakiś film w szczególnie nietypowych okolicznościach?
Będąc młodym chłopakiem, spędzałem trochę czasu u mojej
ciotki, gorliwej katoliczki. Pewnego razu uprosiłem ją, żebym mógł obejrzeć
„Egzorcystę”. Ciotka zgodziła się, ale tylko pod warunkiem, że zanim zobaczę
ten straszny film, ona zanurzy odtwarzacz VHS w święconej wodzie. Czy po takim
doświadczeniu mógłbym nie zostać kinofilem?
Po raz kolejny
wracamy do podobieństwa pomiędzy kinem i religią. Podkreślało je wielu
filmoznawców, w tym Andre Bazin, który porównywał festiwal filmowy do
katolickiej mszy.
Również widzę tu pewną analogię. Kino – tak jak religia – promuje określone
wartości, wskazuje życiową drogę w świecie, który może wydawać się coraz
bardziej jałowy. Zastanawiam się tylko dlaczego przed seansami w multipleksach
musimy oglądać dziś te idiotyczne reklamy. Czy ktoś widział reklamy w kościele?
(…)
Chyba najbardziej
niezwykłym tytułem w twoim dorobku pozostaje – zrealizowany w wyniszczonym wojną Iraku – "The First Movie".
Czy chciałeś udowodnić w nim, że kino może zmienić świat?
Z całą pewnością. Nie tylko zresztą w tak dramatycznych
okolicznościach jak w Iraku. Wystarczyło popatrzeć na filmy prezentowane we
Wrocławiu na tegorocznym festiwalu Nowe Horyzonty. Mówiło się w nich dużo o seksie, przełamywało
tabu i występowało naprzeciw konserwatyzmowi, z którym kojarzone jest polskie
społeczeństwo. W krajach Europy Zachodniej takich jak Wielka Brytania wpływ
filmów na otoczenie nie jest może tak oczywisty, ale wciąż pozostaje widoczny.
Za sprawą kina walczymy przecież z naszym narcyzmem, rasizmem i homofobią.
Udowadniamy, że film może zmieniać świat, choć proces ten może przebiegać
zupełnie inaczej w różnych okolicznościach.
Więcej w piątkowym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz