„Grawitacja” okazuje się doprawdy odpychająca. Rzekome arcydzieło kina science – fiction rozpada się na naszych oczach równie widowiskowo
jak prom Challenger. Nowy film Alfonso Cuarona odbiega o lata świetlne od
znakomitego „Moon” i pozostaje tylko rozmazgajonym bękartem „Ludzkich dzieci”. Między wyspą patosu, a morzem łez reżyser
znajduje przestrzeń dla filozoficznych dywagacji. Cuaron wysyła alarmujący komunikat: Bóg zasiedział się na fajrancie, a my zostaliśmy sami we
wszechświecie. Na planecie Hollywood nie ma jednak miejsca na krańcowy
pesymizm, a nawet najcięższe więzienie zostanie w końcu objęte amnestią. Dzięki
temu opowieść o zagubieniu w egzystencjalnej próżni może zamienić się w narrację o wygranym
przez nokaut pojedynku ze słabościami własnego charakteru. Według Cuarona dominującą
w kosmosie ideologią okazuje się płytki feminizm. Pod wpływem
niezidentyfikowanego środka dopingującego astronautka o męskim imieniu Ryan może przemienić
się z kruchej istoty w heroinę o wdzięku enerdowskiej pływaczki. Osiągniętemu w
ten sposób triumfowi należy się rychła dyskwalifikacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz