Piotr Czerkawski:
Twoje filmy słyną z krytycznego stosunku do opisywanej rzeczywistości. Równie
dobrze mógłbyś jednak protestować przeciw niej jako dziennikarz albo polityk.
Dlaczego więc wybrałeś akurat kino?
Erwin Wagenhofer: Po
prostu wciąż wierzę w jego skuteczność, co na przykład w przypadku mediów nie
jest już takie oczywiste. Większość z nich wyraźnie trzyma się przecież
określonej linii politycznej. Nadawcy publiczni pozostają uzależnieni od
rządzących, a prywatne telewizje i gazety często okazują się własnością banków
i korporacji. W takich warunkach trudno o swobodę myślenia. Jak już dawno temu
stwierdził Jean - Luc Godard,
niezależność możliwa jest właściwie tylko w kinie. Reżyserzy korzystają z niej
także po to, by mówić o polityce, często oczywiście w sposób krytyczny. Jeśli
chodzi jednak o moje filmy, nie uważam, by miały za cel całościową krytykę
obowiązującego na świecie systemu. Zamiast tego, są po prostu wyczulone na jego
błędy.
Rozmawiamy z okazji
twojej wizyty na warszawskim Planete+ Doc, gdzie wygłosiłeś swój masterclass. W
trakcie wykładu przywołałeś nazwiska Martina Scorsese i Romana Polańskiego. Czy
można powiedzieć, że to twoi najwięksi mistrzowie?
Staram się czerpać z każdego filmu, który oglądam. Nigdy nie
wiesz kiedy jakaś scena albo zdanie skłoni cię do przemyśleń albo pozwoli
spojrzeć na określony problem z nowej perspektywy. To samo tyczy się filmów
złych: uczę się z nich jak pewnych rzeczy nie robić. Oczywiście więcej korzyści
przynosi mi jednak obcowanie z dobrym kinem. Istnieje cała masa reżyserów,
przed którymi uchyliłbym kapelusza. Filmy wielu z nich inspirują mnie jednak w
ograniczonym zakresie, bardziej liczy się to, że sprawiają mi przyjemność jako
widzowi. Wtedy nie jest takie ważne, czy nakręcił je akurat Scorsese, Polański,
Wilder czy Lynch. Z drugiej jednak strony, są twórcy pokroju Bergmana,
Antonioniego czy Tarkowskiego, którzy wykształcili własny charakter pisma i
pozostawili na ekranie dużą cząstkę siebie. Dzięki temu możemy czuć się jakbyśmy
- za pośrednictwem kina - rozmawiali z nimi osobiście.
Kręcisz swoje filmy
na całym świecie i prezentujesz w nich perspektywę globalną. Po skończonej
pracy zawsze wracasz jednak do rodzinnej Austrii. W jaki sposób wpływa na
ciebie życie w tym kraju?
Z całą pewnością czuję się częścią jego skomplikowanej
historii, a także bogatej tradycji w dziedzinie literatury i teatru. Ciekawe,
że Austria nigdy nie była potęgą kinematograficzną, choć w naszym kraju wychowali się przecież wybitni
twórcy tacy jak Wilder czy Zinnemann…
Związek mojej twórczości z krajem, w którym mieszkam ma dla
mnie znaczenie podstawowe. Gdy wybiorę już temat na film, zawsze stawiam sobie
pytanie: „No dobrze, ale co to ma wspólnego ze mną, z moimi najbliższymi i
sąsiadami?”. Gdy kręciłem „Nakarmimy świat”, interesowało mnie skąd właściwie
bierze się jedzenie, które każdego dnia mam na stole. Przy „Zaróbmy jeszcze
więcej” ciekaw byłem, gdzie znajdowały się pieniądze zanim trafiły do mojego
portfela i jaki będzie ich los, gdy zostaną przeze mnie wydane. W „Alfabecie”
wyszedłem od pytania: w jaki sposób możemy karmić siebie duchowo i co takiego
szczególnego jest w zachodnim systemie edukacji, że w ogóle nie planujemy go
zmieniać? Myślę, że uniwersalna natura tych pytań, świadomość, że od czasu do
czasu zadaje je każdy z nas może być jedną z przyczyn powodzenia moich filmów.
Niedawno środowiskiem
filmowym wstrząsnęła wiadomość o śmierci Michaela Glawoggera. Twórcy „Trylogii
pracy” – tak jak ty – starał się znaleźć indywidualną perspektywę spoglądania
na globalne problemy. Jak reagujesz na podobne porównania?
Szanuję Glawoggera, ale myślę, że nasze filmy są od siebie
zupełnie różne. Michael szukał dziwnych obrazów i zdarzeń, które następnie
estetyzował i ilustrował piękną muzyką. Widać to było zwłaszcza w „Śmierci
człowieka pracy”. Mnie tymczasem zależy na opisywaniu rzeczywistości, która
byłaby jak najbardziej przyziemna, nieupiększona. Poza tym nie interesuje mnie
perspektywa zdystansowanego obserwatora, jak już mówiłem, opowiadam o procesach,
które mają bezpośredni wpływ na moje życie. Nigdy nie nakręciłbym filmu pod
tytułem „Oni nakarmią świat”.
Wielu społecznie
zaangażowanych filmowców pragnie, by ich filmy mogły zmienić czyjeś życie. Czy
to również twoje marzenie?
Zawsze powtarzam, że sam film nie ma takiej mocy. Niemniej,
dzięki kinu ludzie mogą zacząć inaczej patrzeć na pewne rzeczy i zmieniać
własne nawyki. Gdy podobnie postąpi określona liczba osób, może dojść do
przekroczenia masy krytycznej i zaistnienia autentycznej, powszechnej zmiany.
Społeczeństwa zachodnie są teraz w trakcie takiego procesu, znajdują się w
momencie przejściowym, niestabilnym i z tego względu pogrążają się w
gwałtownych kryzysach.
Gdy oglądałem
„Nakarmimy świat”, byłem zaskoczony przerostem biurokracji, nadprodukcją praw i
reguł, które wpływają na życie w zachodniej Europie.
Biurokracja stwarza problemy dwojakiego rodzaju. Prawo
rzeczywiście pełne jest przepisów absurdalnie szczegółowych, wręcz śmiesznych i
określa na przykład jak bardzo zakrzywiony może być ogórek. Z drugiej jednak
strony, przepisy dotyczące choćby działalności banków są bardzo nieprzejrzyste
i podatne na zbyt swobodne interpretacje. Reasumując: cierpimy z powodu zbyt
dużej ilości idiotyzmów i zbyt małej ilości naprawdę istotnych konkretów.
(...)
Porozmawiajmy przez
chwilę o twoim najnowszym filmie – „Alfabet”. W jaki sposób system szkolnictwa
zmienił się od czasów, gdy sam byłeś uczniem?
W mojej młodości byliśmy poddawani zdecydowanie mniejszej
presji. Duże zmiany w szkolnictwie przyniósł także rozwój internetu. Za moich
czasów szkoła wzbudzała respekt, bo zapewniała dostęp do wiedzy . Dziś, gdy
Google pozwala ci uzyskać wszystkie potrzebne informacje w ciągu pięciu sekund,
ten aspekt przestał być aż tak istotny, a przez to szkoła utraciła znaczną
część autorytetu. Największa zmiana dotyczy jednak czegoś innego. Gdy kończyłem
edukację, mogłem być pewien, że dobre stopnie zapewnią mi prestiżową pracę.
Dzisiejsi absolwenci nie mogą nawet marzyć o takim komforcie. Czy to nie
paradoks, że po kilkudziesięciu latach dobrobytu młodzi obywatele bogatych
państw muszą obawiać się o swoją przyszłość?
Nie chcę żyć w takim świecie i robię filmy po to, aby zamanifestować
swój sprzeciw.
(...)
Więcej w najnowszym numerze Film & TV Kamera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz