Piotr Czerkawski:
Alain Resnais pozostaje najbardziej znany z wymagających, trudnych w odbiorze
dzieł w rodzaju „Hiroszima, moja miłość” bądź „Zeszłego roku w Marienbadzie”. W
ostatnich latach zasłynął jednak realizacją filmów, które przypominają raczej lekkie komedie obyczajowe.
Jak wytłumaczyłby pan tę przemianę?
Andre Dussolier: Kino
Resnaisa rzeczywiście podlegało wyraźnej ewolucji. Jednocześnie jednak myślę,
że przez całą karierę pozostał on niestrudzonym eksperymentatorem, który
testował różne konwencje i sposoby opowiadania historii. Z biegiem czasu
Resnais stawał się bliski ludziom, miał w sobie coraz więcej ciepła. Ciekawe,
że bohaterami swoich dwóch ostatnich filmów – „Kochaj, pij…” oraz „Jeszcze nic
nie widzieliście” - uczynił akurat aktorów teatralnych. Jako człowiek pełen
wiedzy i życiowego doświadczenia przyglądał się ich codziennemu życiu z
rozbawieniem, ale i sympatią.
Zagrał pan u Resnaisa
aż w dziewięciu filmach. Czym współpraca z tym twórcą różni się od występowania
u innych reżyserów?
Nasza wieloletnia znajomość tworzyła oczywiście poczucie
komfortu i większej intymności. Jednocześnie jednak Resnais wie, że – żeby
stali współpracownicy wciąż byli dla niego przydatni – musi ich zaskakiwać.
Dlatego proponował nam role bardzo różnego typu, czasem większe, innym razem
dużo mniejsze. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że żadna z postaci, którą u
niego zagrałem nie jest specjalnie podobna do drugiej. Resnais do samego końca
pozostawał bardzo młodzieńczy, chciał, żebyśmy wciąż zachowywali się jak
nowicjusze i otwierali się na nieznane doświadczenia. Można powiedzieć, że
traktował aktorów trochę jak dzieci. Między innymi dlatego był też bardzo
otwarty na nasze pomysły i improwizacje.
W ostatnich latach
Resnais mocno zwrócił się w stronę teatru, zrealizował adaptacje trzech sztuk Alana
Ayckbourna. Czy nie obawiał się pan, że teatralny rodowód zbyt mocno zaciąży na
charakterze jego kina?
Resnais nie uważa się za reżysera filmowego, lecz za autora,
który kocha wszystkie rodzaje sztuki. Dlatego nawet nie próbował ukrywać tego,
że jego ostatnie projekty miały rodowód teatralny. Dla nas, aktorów to zresztą
bez różnicy, bo zarówno w kinie, jak i w teatrze najważniejszy jest tekst,
wokół którego tworzymy przestrzeń dla naszych postaci. Niezależnie od rodowodu
scenariusza za każdym razem chodzi o to samo – przyjemność tworzenia i próbę
odnalezienia psychologicznego autentyzmu.
Resnais jest uważany
za jednego z najwybitniejszych twórców Nowej Fali. Czy myśli pan, że powstanie
tego nurtu rzeczywiście zmieniło oblicze francuskiego kina?
Chcę przede wszystkim podkreślić, że Nowa Fala dała wielu
osobom poczucie niezależności. Autor, który jednocześnie pisze i reżyseruje,
bierze na siebie odpowiedzialność za powodzenie filmu i dzięki temu nie jest
przez nikogo ograniczany. Takie myślenie o kinie przetrwało we Francji do
czasów współczesnych. Co więcej, rozprzestrzeniło się także poza granice kraju.
Reżyserzy pokroju Allena czy Scorsese tworzą w USA, ale – zainspirowani przez
Nową Falę – potrafią wywalczyć sobie komfort pracy właściwy twórcom francuskim.
Dzięki temu stają się autorami kina w pełnym znaczeniu tego słowa.
Resnais zmarł raptem
miesiąc po premierze swego ostatniego filmu. Czy myśli pan, że „Kochaj, pij i
tańcz” można potraktować jako jego artystyczny testament?
Nie sądzę, by Alain myślał takimi kategoriami. „Kochaj,
pij…” to przecież żart, farsa.
Jaka jest
najważniejsza rzecz, której nauczył się pan od Alaina Resnaisa?
Dystansu do siebie, którym tak bardzo przepełnione są jego
ostatnie filmy. Po cóż w końcu brać życie tak poważnie, skoro od dawna już
wiadomo jak się skończy?
Wywiad ukazał się na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz