Rozmowa przeprowadzona w trakcie American Film Festival we Wrocławiu
Piotr Czerkawski:
Należy pani do największych ikon Francuskiej Nowej Fali. Jak, po upływie wielu
lat, wspomina pani tamte czasy?
Agnes Varda: Na
początek muszę podkreślić, że w czasie, gdy kręciliśmy nasze pierwsze filmy,
nie mieliśmy bladego pojęcia o tym, że tworzymy jakąkolwiek „Nową Falę”. Gdy w
1957 roku dziennikarka Francoise Giroud używała po raz pierwszy terminu nouvelle vague, opisywała nim nie
zjawisko filmowe, lecz socjologiczne – pojawienie się młodego, zbuntowanego
pokolenia, które wkrótce będzie żądać poważnych zmian we francuskiej
rzeczywistości. Dopiero wiele lat później krytycy uznali, że określenie to
pasuje do opisu twórczości mojej, Godarda i spółki. My sami natomiast nie
zwracaliśmy uwagi na etykietki, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy między sobą
zupełnie różni. O ile Jean – Luc czy Francois Truffaut praktycznie nie wychodzili z
redakcji „Cahiers du Cinema”, ja zjawiłam się tam może ze dwa razy w życiu, bo
choć pociągała mnie reżyseria, nie miałam pojęcia o teorii i historii kina.
Czy później nadrobiła
pani braki w edukacji filmowej?
Nie miałam wyjścia. Mój debiutancki film „La Pointe
Courte" montował Alain Resnais, który pewnego dnia wziął mnie na stronę i
powiedział: „Agnes, nie może być tak, że kręcisz coś własnego, a widziałaś może
z 10 filmów w życiu. Musisz nadrobić zaległości, masz na to szansę, w Paryżu
jest przecież Filmoteka…”. „A gdzie?” – spytałam zupełnie szczerze. Resnais
westchnął wtedy i powiedział „Dobrze, opracuję dla ciebie listę filmów, które
musisz zobaczyć”. Zaczęłam od Dreyera – obejrzałam „The Bride of Glomdal” i
„The Vampire”, a potem chodziłam do kina coraz częściej, choć nigdy, rzecz
jasna, nie dorównałam kolegom z „Cahiers du Cinema”, którzy obejrzeli chyba
wszystkie filmy świata. Ten kinofilski etos jest zresztą żywy we Francji także
w kolejnych pokoleniach. Gdy poznawałam Oliviera Assayasa, dziś znanego
reżysera, był młodym krytykiem, który w Filmotece zajmował zawsze to samo
miejsce i oglądał po trzy filmy dziennie. Sama nigdy nie mogłabym poświęcić się
tak bardzo jednej dziedzinie sztuki. Po dziś dzień równie ważne jak kino są dla
mnie fotografia i malarstwo.
(…)
Czy odczuła pani na
własnej skórze to, że popularność waszych filmów szybko przekroczyła granice
Francji?
Tak, podróże do innych krajów i spotkania z publicznością
sprawiały mi sporą frajdę. Pamiętam na przykład jak zaproszono do Stanów mnie
i Godarda. Oboje nie znaliśmy jeszcze
wtedy angielskiego, czuliśmy się trochę nieswojo i nabraliśmy ochoty na małe
przedstawienie. Przed wejściem na salę Godard w swoim stylu zaproponował:
„Słuchaj, a co jeśli to ty będziesz odpowiadać na wszystkie pytania, także te
przeznaczone dla mnie?”. Tak też zrobiliśmy i przez całe spotkanie Jean – Luc
nie odezwał się ani słowem. Brzmi to wszystko pięknie, ale dziś trudno byłoby o
podobną beztroskę.
Dlaczego?
Filmy Francuskiej Nowej Fali miały walor nowatorstwa, więc
wszędzie traktowano nas jak mistrzów, witano z otwartymi ramionami i okazywano
zainteresowanie i szacunek temu, co pokazujemy. Twórcy młodsi, reprezentanci
„nowych fal” z innych krajów, nawet jeśli byli bardzo utalentowani, nie mieli
już tego luksusu. Dziś młodym reżyserom jest jeszcze trudniej. Każdego tygodnia
swoje francuskie premiery ma mniej więcej 18 premier. Gdy jest wśród nich jakiś
potencjalny hit, taki jak nowe dzieło Xaviera Dolana, inne filmy praktycznie
nie mają racji bytu, a zresztą i tak – ze względu na to, że kina muszą zarabiać
i są nastawione na nowości – zostają zdjęte z afisza po jakichś dwóch
tygodniach. Nic dziwnego, że w takich warunkach najlepiej radzą sobie głupawe
komedie. W tej sytuacji, jako twórcy kina artystycznego, nie mamy innego
wyjścia, musimy trzymać się razem i wspierać nawzajem w negocjacjach z
dystrybutorami.
Można powiedzieć, że
filmy Nowej Fali odnosiły sukcesy nie
tylko artystyczne, ale również komercyjne?
Niekoniecznie, „Cleo…” uzyskała wprawdzie status kultowy,
ale tylko dla ograniczonego kręgu kinofilów. Jedynym wyjątkiem potwierdzającym
regułę okazało się dla mnie „Szczęście” z 1965 roku. Pamiętam, że pewnego dnia
polecieliśmy z Jacquesem Demym do Rio de Janeiro, a tam jakiś facet zaczepił
mnie na lotnisku i wręczył mi piękny bukiet kwiatów. Gdy spytałam czemu
zawdzięczam ten zaszczyt, wykrzyknął z radością: „Byłem brazylijskim
dystrybutorem „Szczęścia” i dzięki pani filmowi zbudowałem sobie willę z
basenem!”.
(…)
Zasłynęła pani jako
reżyserka upominająca się o prawa kobiet. Czy ma pani poczucie, że ich pozycja
w społeczeństwie jest w dzisiejszych czasach na nowo kwestionowana?
Rządy radykalnej prawicy, która teraz obejmuje władzę w
coraz większej liczbie krajów europejskich, nigdy nie były przyjazne kobietom.
Z uwagą i niepokojem obserwuję wieści z Polski. Żałowałam, że przyjechałam do
Wrocławia równo tydzień po wielkiej manifestacji w obronie praw kobiet, bo
chętnie wzięłabym w nim udział. Wciąż określam się jako feministka i jestem
zdania, że na świat powinny przychodzić tylko dzieci chciane przez rodziców i
nikt nie powinien nakazywać kobietom rodzenia wbrew ich woli. W polskiej
manifestacji zasmuciło mnie tylko to, że demonstranci postanowili ubrać się na
czarno. Moim zdaniem tę smętną, nieciekawą barwę powinno się zostawić raczej
drugiej stronie sporu, a samemu zdecydować się na jaskrawe kolory i uśmiech.
Niezależnie jednak od wszystkiego, walczcie dalej i wiedzcie, że będę wam
kibicować!
Całość na łamach lipcowego miesięcznika
KINO