Katowicki festiwal Cropp Kultowe, wraz z prezentowaną tam retrospektywą Johna Watersa, dobiegł już końca. Cudem zmartwychwstały niedawno reżyser "Różowych flamingów" wciąż jednak ma się dobrze, a jego filmy okazują się odporne na upływ czasu. Fenomenowi Watersa przyglądam się w eseju napisanym na potrzeby Cropp Kultowych. Zapraszam do lektury.
Dziewczyny
z brazylijskiego zespołu CSS zachęcały w jednej z piosenek, by
„przeżyć swe życie w stylu Johna Watersa”. Trzeba przyznać,
że punkowe diwy z Brazylii postawiły przed słuchaczami karkołomne
zadanie. Przyszły twórca „Różowych flamingów” już od
wczesnego dzieciństwa wykazywał oznaki ekscentryzmu. Urodzony w
Baltimore John fascynował się widokiem wypadków samochodowych,
kradł ze sklepów płyty Little Richarda, a wagary spędzał na
seansach podejrzanych filmów w kinach o wątpliwej reputacji. Z
edukacją nigdy nie było zresztą Watersowi po drodze. Choć
przyszły reżyser przez krótki czas był studentem New York
University, bardzo szybko został wydalony z uczelni za palenie
marihuany na terenie kampusu. Jeśli wierzyć samemu Watersowi,
zajęcia z reżyserii filmowej i tak niespecjalnie go zresztą
interesowały. Zamiast oglądać w kółko „Pancernika Potiomkina”
młody adept kina wolał rozkoszować się złym smakiem niesławnych
dzieł w stylu „Olga's House of Shame”. Formalne wykształcenie
zdawało się jednak Watersowi zbędne. Przyszły twórca okazał się
genialnym samoukiem, który metodą prób i błędów uczył się
tajników zawodu na swych eksperymentalnych filmikach. Mimowolną
sprawczynią eksplozji talentu Johna okazała się zresztą babcia
reżysera, która na 16. urodziny sprezentowała mu pierwszą kamerę.
Pozornie niewinny gest, w iście Watersowskim stylu, doprowadził do
zagłady wartości wyznawanych przez szanujących się mieszkańców
Baltimore. Już jako profesjonalny filmowiec twórca „Female
Trouble” pozostał wierny dziecięcej tendencji do zawstydzania
otoczenia. Waters przeszedł do historii kina jako twórca, który
kazał swojemu ulubionemu aktorowi kopulować z krabem – gigantem,
a także skłonił go do skonsumowania przed kamerą autentycznych
psich odchodów. Niesławna scena finałowa z „Różowych
flamingów” (1972) ściągnęła na reżysera gniew, lecz
jednocześnie zapewniła mu artystyczną nieśmiertelność. Sam
Waters ma pełną świadomość takiego obrotu spraw. Po latach w
jednym z wywiadów wyznał wprost: „Nawet
gdybym w przyszłości wynalazł lekarstwo na raka i tak przejdę do
historii jako reżyser sceny z jedzeniem psiego gówna. W ogóle mi
to jednak nie przeszkadza”.
Bon moty Watersa mogłyby zresztą zapełnić całą księgę
aforyzmów bądź przynajmniej zeszyt „Złotych myśli”
prowadzony przez krnąbrnego nastolatka. Reżyser „Różowych
flamingów” łaskaw był stwierdzić na przykład, że „wymioty
widzów w trakcie projekcji traktuje jako ekwiwalent owacji na
stojąco”,
a „bycie kobietą
wydaje się ciekawe głównie ze względu na możliwość dokonania
aborcji”.
Podobne wypowiedzi służą reżyserowi do pielęgnowania mitów
sławiących jego własne szaleństwo. Waters od dawna daje się
poznać jako fanatyk kiczu, piewca odmienności i koneser wszelkiej
przesady. Gdyby tylko urodził się w Polsce, z pewnością
potrafiłby nakręcić znakomity film o mamie Madzi, senatorze
Piesiewiczu bądź orientacji seksualnej Krzysztofa Zanussiego.
Waters
uznał skandal za najskuteczniejszą drogę do upragnionej sławy.
Reżyser
z lubością wszedł w rolę rynsztokowego dandysa i finezyjnego
przewodnika po własnym mondo
trasho.
Dobrze ubrany, obdarzony nienagannymi manierami, z twarzą ozdobioną
staroświeckim wąsikiem Waters był jak kuzyn tytułowej „Viridiany”
z arcydzieła Luisa Bunuela. W filmie hiszpańskiego mistrza
bogobojna dziewczyna została skonfrontowana z libertyńskim krewnym,
który wzbudza w niej odrazę zmieszaną z głęboko ukrytym
podziwem. Krocząca drogą do świętości Viridiana stopniowo
przekonuje się o fiasku cnotliwej strategii. W doskonale
przewrotnym finale skruszona dziewczyna puka do drzwi krewnego.
Triumfujący mężczyzna spogląda na Viridianę znad drinka i
partyjki pokera, po czym stwierdza od niechcenia: „Wiedziałem,
kuzynko, że jeszcze kiedyś przyjdziesz zagrać z nami w karty”.
Słowa
te, z równie ujmującą nonszalancją, Waters mógłby powtórzyć
pod adresem swoich widzów. W kolejnych filmach twórca „Desperate
Living” działa jak domorosły psychoanalityk,
który wydobywa na wierzch najbardziej wstydliwe potrzeby
publiczności. O terapeutycznym charakterze dzieł reżysera świadczą
entuzjastyczne reakcje pierwszych widzów „Różowych flamingów”.
Na archiwalnych nagraniach z dawnych seansów możemy zobaczyć grupy
fanów, którzy z ekscytacją wykrzykują hasła w stylu: „To
było lepsze niż Szepty i krzyki!”
albo „Tym filmem
John Waters wsadził palec w dupę Ameryki”.
(...)
Mimo
kryzysu reżyserskiej formy, Waters bynajmniej nie zniknął z
amerykańskiego szoł – biznesu. Twórca „Różowych flamingów”
wciąż często pojawia się w mediach i z powodzeniem występuje
jako stand – up
comedian.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w drobnych sukcesach odbija
się tylko blady cień jego uśpionej wielkości. Być może nowy
rozdział w karierze Watersa otworzy dopiero ogłoszone kilka
miesięcy temu zmartwychwstanie. 7 marca amerykański internet
obiegła szokująca informacja o zgonie reżysera. Parę godzin
później mocno przesadzone pogłoski o swojej śmierci zdementował
sam Waters. Twórca od lat określany „papieżem złego smaku”
stał się tym samym Chrystusem ery cybernetycznej plotki. Czy
istnieje szansa, że z tej okazji odprawi na ekranie kolejną
orgiastyczną mszę?
Więcej w katalogu festiwalu filmowego Cropp Kultowe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz