" Ostatnio musiałam odrzucić kilka ciekawych propozycji, żeby zagrać w nowym filmie Abdellatifa Kechiche. Ten twórca jest uznawany za jednego z tych francuskich reżyserów, którzy są najbardziej kreatywni w pracy z aktorami a przecież właśnie to najbardziej się dla mnie liczy." - półtora roku temu w Berlinie mówiła mi Lea Seydoux. Oboje nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że rozmawiamy o filmie, który zdobędzie Złotą Palmę w Cannes.
Twoim znakiem rozpoznawczym jako
aktorki wydaje mi się umiejętność łączenia niewinności i
prowokacyjności. W jaki sposób udaje ci się osiągnąć ten efekt?
Myślę, że to charakterystyczna
cecha młodości. Inna sprawa, że na co dzień nie czuję się już
niedoświadczona i niedojrzała, ale wciąż chyba potrafię to
całkiem nieźle zagrać. Nie jest dla mnie problemem, żeby udawać,
że wciąż jestem nastolatką.
Paradoks aktorstwa polega na tym,
że w swoim udawaniu musisz być jednak jak najbardziej prawdziwa.
Kiedy byłam młodsza, czułam się
trochę zagubiona w rzeczywistości. Gdy zostałam aktorką, udało
mi się pozbyć tego uczucia. Zrozumiałam, że moja praca polega
przede wszystkim na poszukiwaniu autentyczności. Chcę poczuć się
kimś innym, ale jednocześnie przemycić do roli cząstkę siebie.
Chyba właśnie na styku tych dwóch tendencji tworzy się mój
własny styl.
Choć twoja kariera nabiera rozpędu
dopiero od niedawna, widać w niej już przemyślaną tendencję do
łączenia europejskich filmów artystycznych z hollywoodzkimi
superprodukcjami. W jaki sposób postrzegasz różnicę między tymi
dwoma rodzajami kina?
Kino amerykańskie wydaje mi się w
znacznie większym stopniu oderwane od rzeczywistości, zwrócone w
stronę fikcji i stanowi przede wszystkim pretekst do zrobienia
dobrego biznesu. Natomiast filmy europejskie, przynajmniej takie, z
którymi sama miałam styczność jako aktorka, stawiają sobie
większe ambicje, za pomocą sztuki chcą opisywać otaczającą
rzeczywistość. W swojej pracy staram się próbować różnych
rzeczy, więc możliwość łączenia zupełnie odmiennych stylów
wydaje mi się szalenie inspirująca.
Gdy oglądało się ciebie jako
nieśmiałą dziewczynę z „O północy w Paryżu”, trudno było
przypuszczać, że tak dobrze sprawdzisz się jako uzbrojona femme
fatale w „Mission Impossible: Ghost Protocol”.
Na początku bardzo bałam się
pistoletu. Nigdy wcześniej nie miałam doświadczeń z bronią, więc
czułam się zakłopotana. Tymczasem miałam do dyspozycji prawdziwy
spluwę, która na dodatek wydawała mi się bardzo ciężka.
Niemniej, obchodzenia się z bronią zaczął na planie uczyć mnie
sam Tom Cruise, który wykazał w tej sprawie duży talent. Dzięki
niemu szybko się przyzwyczaiłam i nawet zaczęłam czerpać z tego
przyjemność. Bardzo dobrze wspominam też kręcenie scen walki z
Paulą Patron. Choć na ekranie wygląda to zupełnie inaczej,
właściwie było to bardzo miłe doświadczenie. Paula podeszła do
mnie na planie i powiedziała coś w stylu: „Och, jak miło cię
widzieć. Za chwilę odegramy scenę walki i myślę, że będzie
bardzo fajna”. Dopiero tuż przed pierwszym klapsem zaczęła
wczuwać się w rolę, przystawiła mi pistolet do głowy i rzuciła
coś w stylu „Zabiję cię, głupia dziwko!”. To było naprawdę
zabawne doświadczenie.
Każdy aktor ma swoją historię o
tym w jaki sposób dostał rolę u Woody’ego Allena. Jak wyglądało
to w twoim przypadku?
Allen był pewien, że rolę Gabrielle
musi zagrać aktorka z Francji. Gdy byłam w Los Angeles, poprosił
mnie o rozmowę na Skype. Co ciekawe, chciał, żebym włączyła
kamerę i żeby mógł oglądać mnie, ale ja nie mogłam oglądać
jego.
To takie Allenowskie!
Całe szczęście,
że przynajmniej nie starał się wytwarzać żadnego stresu. Był
bardzo miły, chciał dowiedzieć się o mnie jak najwięcej i
zadawał głównie prozaiczne pytania, które dotyczyły życia
codziennego. Na zakończenie spytał tylko, czy następnego dnia mogę
spotkać się z nim w Paryżu. Oczywiście zgodziłam się i
wsiadałam w najbliższy możliwy samolot.
Domyślam się, że zupełnie
inaczej wyglądało twoje spotkanie z Quentinem Tarantino, z którym
współpracowałaś przy okazji „Bękartów wojny”.
Pamiętam, że, gdy spotkałam się z
Quentinem, byłam bardzo onieśmielona i od razu zrobiłam się
czerwona. Zobaczyłam w jego oczach, że myśli sobie: „Mój Boże,
nic z tego nie będzie”. Tarantino od razu przeszedł do rzeczy i
spytał, co myślę o scenariuszu. Zaczęłam się plątać i
wydukałam z siebie tylko coś w stylu: „Och, to świetny tekst,
który mówi o ważnym okresie naszej historii…”. Tarantino
rzucił wtedy: „Ok, ok, poczekaj tu, wrócę za chwilę”.
Siedziałam w małym pokoju i wpatrywałam się w leżącą na stole
miskę z croissantami, a po chwili usłyszałam specyficzny odgłos z
łazienki. Pomyślałam sobie: „Mój Boże, w pomieszczeniu tuż
obok sika właśnie sam Quentin Tarantino!”. To wszystko dłużyło
się w nieskończoność i trwało jakieś 10 minut. Na szczęście
ostatecznie dostałam rolę. Z późniejszej pracy pamiętam przede
wszystkim, że to właśnie Quentin był moim partnerem w trakcie
prób i pokazywał mi jak mam odegrać poszczególne sceny. Dzięki
generowanej przez niego energii cała moja początkowa nieśmiałość
całkiem zaniknęła i praca nad „Bękartami…” sprawiła mi
ostatecznie sporo frajdy.
Stajesz się coraz bardziej
popularna, niektórzy uważają cię wręcz za nadzieję francuskiego
kina. Taka świadomość onieśmiela czy mobilizuje?
To ciekawe, co mówisz. Nigdy nie
myślałam o sobie w ten sposób. Ciągle jeszcze uczę się swojej
profesji. Dlatego przy wyborze ról kieruję się często renomą
reżyserów i patrzę, który z nich mógłby przekazać mi jak
najwięcej. Ostatnio musiałam odrzucić kilka ciekawych propozycji,
żeby zagrać w nowym filmie Abdellatifa Kechiche. Ten twórca jest
uznawany za jednego z tych francuskich reżyserów, którzy są
najbardziej kreatywni w pracy z aktorami a przecież właśnie to
najbardziej się dla mnie liczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz