niedziela, 26 maja 2013

Wciąż umiem udawać niewinną - rozmowa z Leą Seydoux





" Ostatnio musiałam odrzucić kilka ciekawych propozycji, żeby zagrać w nowym filmie Abdellatifa Kechiche. Ten twórca jest uznawany za jednego z tych francuskich reżyserów, którzy są najbardziej kreatywni w pracy z aktorami a przecież właśnie to najbardziej się dla mnie liczy." - półtora roku temu w Berlinie mówiła mi Lea Seydoux. Oboje nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że rozmawiamy o filmie, który zdobędzie Złotą Palmę w Cannes.

Twoim znakiem rozpoznawczym jako aktorki wydaje mi się umiejętność łączenia niewinności i prowokacyjności. W jaki sposób udaje ci się osiągnąć ten efekt?

Myślę, że to charakterystyczna cecha młodości. Inna sprawa, że na co dzień nie czuję się już niedoświadczona i niedojrzała, ale wciąż chyba potrafię to całkiem nieźle zagrać. Nie jest dla mnie problemem, żeby udawać, że wciąż jestem nastolatką.

Paradoks aktorstwa polega na tym, że w swoim udawaniu musisz być jednak jak najbardziej prawdziwa.

Kiedy byłam młodsza, czułam się trochę zagubiona w rzeczywistości. Gdy zostałam aktorką, udało mi się pozbyć tego uczucia. Zrozumiałam, że moja praca polega przede wszystkim na poszukiwaniu autentyczności. Chcę poczuć się kimś innym, ale jednocześnie przemycić do roli cząstkę siebie. Chyba właśnie na styku tych dwóch tendencji tworzy się mój własny styl.

Choć twoja kariera nabiera rozpędu dopiero od niedawna, widać w niej już przemyślaną tendencję do łączenia europejskich filmów artystycznych z hollywoodzkimi superprodukcjami. W jaki sposób postrzegasz różnicę między tymi dwoma rodzajami kina?

Kino amerykańskie wydaje mi się w znacznie większym stopniu oderwane od rzeczywistości, zwrócone w stronę fikcji i stanowi przede wszystkim pretekst do zrobienia dobrego biznesu. Natomiast filmy europejskie, przynajmniej takie, z którymi sama miałam styczność jako aktorka, stawiają sobie większe ambicje, za pomocą sztuki chcą opisywać otaczającą rzeczywistość. W swojej pracy staram się próbować różnych rzeczy, więc możliwość łączenia zupełnie odmiennych stylów wydaje mi się szalenie inspirująca.


Gdy oglądało się ciebie jako nieśmiałą dziewczynę z „O północy w Paryżu”, trudno było przypuszczać, że tak dobrze sprawdzisz się jako uzbrojona femme fatale w „Mission Impossible: Ghost Protocol”.

Na początku bardzo bałam się pistoletu. Nigdy wcześniej nie miałam doświadczeń z bronią, więc czułam się zakłopotana. Tymczasem miałam do dyspozycji prawdziwy spluwę, która na dodatek wydawała mi się bardzo ciężka. Niemniej, obchodzenia się z bronią zaczął na planie uczyć mnie sam Tom Cruise, który wykazał w tej sprawie duży talent. Dzięki niemu szybko się przyzwyczaiłam i nawet zaczęłam czerpać z tego przyjemność. Bardzo dobrze wspominam też kręcenie scen walki z Paulą Patron. Choć na ekranie wygląda to zupełnie inaczej, właściwie było to bardzo miłe doświadczenie. Paula podeszła do mnie na planie i powiedziała coś w stylu: „Och, jak miło cię widzieć. Za chwilę odegramy scenę walki i myślę, że będzie bardzo fajna”. Dopiero tuż przed pierwszym klapsem zaczęła wczuwać się w rolę, przystawiła mi pistolet do głowy i rzuciła coś w stylu „Zabiję cię, głupia dziwko!”. To było naprawdę zabawne doświadczenie.

Każdy aktor ma swoją historię o tym w jaki sposób dostał rolę u Woody’ego Allena. Jak wyglądało to w twoim przypadku?

Allen był pewien, że rolę Gabrielle musi zagrać aktorka z Francji. Gdy byłam w Los Angeles, poprosił mnie o rozmowę na Skype. Co ciekawe, chciał, żebym włączyła kamerę i żeby mógł oglądać mnie, ale ja nie mogłam oglądać jego.

To takie Allenowskie!

Całe szczęście, że przynajmniej nie starał się wytwarzać żadnego stresu. Był bardzo miły, chciał dowiedzieć się o mnie jak najwięcej i zadawał głównie prozaiczne pytania, które dotyczyły życia codziennego. Na zakończenie spytał tylko, czy następnego dnia mogę spotkać się z nim w Paryżu. Oczywiście zgodziłam się i wsiadałam w najbliższy możliwy samolot.

Domyślam się, że zupełnie inaczej wyglądało twoje spotkanie z Quentinem Tarantino, z którym współpracowałaś przy okazji „Bękartów wojny”.

Pamiętam, że, gdy spotkałam się z Quentinem, byłam bardzo onieśmielona i od razu zrobiłam się czerwona. Zobaczyłam w jego oczach, że myśli sobie: „Mój Boże, nic z tego nie będzie”. Tarantino od razu przeszedł do rzeczy i spytał, co myślę o scenariuszu. Zaczęłam się plątać i wydukałam z siebie tylko coś w stylu: „Och, to świetny tekst, który mówi o ważnym okresie naszej historii…”. Tarantino rzucił wtedy: „Ok, ok, poczekaj tu, wrócę za chwilę”. Siedziałam w małym pokoju i wpatrywałam się w leżącą na stole miskę z croissantami, a po chwili usłyszałam specyficzny odgłos z łazienki. Pomyślałam sobie: „Mój Boże, w pomieszczeniu tuż obok sika właśnie sam Quentin Tarantino!”. To wszystko dłużyło się w nieskończoność i trwało jakieś 10 minut. Na szczęście ostatecznie dostałam rolę. Z późniejszej pracy pamiętam przede wszystkim, że to właśnie Quentin był moim partnerem w trakcie prób i pokazywał mi jak mam odegrać poszczególne sceny. Dzięki generowanej przez niego energii cała moja początkowa nieśmiałość całkiem zaniknęła i praca nad „Bękartami…” sprawiła mi ostatecznie sporo frajdy.


Stajesz się coraz bardziej popularna, niektórzy uważają cię wręcz za nadzieję francuskiego kina. Taka świadomość onieśmiela czy mobilizuje?

To ciekawe, co mówisz. Nigdy nie myślałam o sobie w ten sposób. Ciągle jeszcze uczę się swojej profesji. Dlatego przy wyborze ról kieruję się często renomą reżyserów i patrzę, który z nich mógłby przekazać mi jak najwięcej. Ostatnio musiałam odrzucić kilka ciekawych propozycji, żeby zagrać w nowym filmie Abdellatifa Kechiche. Ten twórca jest uznawany za jednego z tych francuskich reżyserów, którzy są najbardziej kreatywni w pracy z aktorami a przecież właśnie to najbardziej się dla mnie liczy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz