„Od czwartku do
niedzieli” można nazwać filmem drogi, ale jednak dość
szczególnym. Chociażby dlatego, że zamiast zbuntowanych outsiderów
portretujesz przecież rodzinę z dwójką dzieci. Ta decyzja
świadczy o świadomej polemice z założeniami nurtu?
Dominga Sotomayor: Wierz
mi lub nie, ale początkowo w ogóle nie zależało mi na tym, żeby
wpisać się z „Od czwartku...” w tradycję kina drogi.
Umieściłam większą część akcji we wnętrzu samochodu, bo
dzięki temu mogłam uzyskać efekt klaustrofobii, który doskonale
korespondował z psychicznym stanem bohaterów. Dopiero w trakcie
pracy nad scenariuszem uświadomiłam sobie, że rzeczywiście
wkraczam na terytorium pewnej z góry ustalonej konwencji. Wcale nie
byłam jednak z tego zadowolona, więc za wszelką cenę chciałam
odcisnąć na niej osobiste piętno.
W jaki sposób postanowiłaś je
zamanifestować?
Zrezygnowałam
chociażby z umieszczenia w fabule – charakterystycznego dla kina
drogi - punktu kulminacyjnego, który radykalnie wpłynąłby na
życie bohaterów. Zamiast tego skupiłam się na wydarzeniach
nieefektownych, związanych z błahą codziennością. Myślę, że w
ten sposób znalazłam się bliżej życia. Trudno w końcu, żeby
ktoś w ciągu trzech dni – a tyle trwa przecież akcja „Od
czwartku...” – był w stanie zdecydować się na prawdziwą
przemianę. Co najwyżej może wykazać podobną intencję. Tak
dzieje się, moim zdaniem, z filmowym ojcem, który prawdopodobnie
opuści rodzinę, ale jednocześnie wydaje się zdeterminowany, by
polepszyć swoją relację z dziećmi.
Dlaczego jednak, żeby dojść do
takiego wniosku bohaterowie muszą w ogóle zmienić miejsce pobytu?
Przyzwyczailiśmy
się ostatnio do myślenia, że żyjemy w dobie globalizacji i
niewiele różni nas od siebie nawzajem. Chciałabym jednak wierzyć,
że wciąż jest inaczej, a każda jednostka ma własną specyfikę,
która może okazać się interesująca. O tym, że tak jest możesz
jednak przekonać się dopiero, gdy wytrącisz swoich bohaterów z
równowagi i odseparujesz od naturalnego środowiska.
W takich
okolicznościach ludzie nie mogą przecież korzystać z wyuczonych
schematów zachowań ani chować się za przybranymi już dawno
maskami. Po prostu muszą pozostać autentyczni i zwrócić się w
stronę własnego wnętrza.
Mam wrażenie, że udało ci się
przemyśleć swój film w najdrobniejszych szczegółach i nadać
istotne znaczenie każdemu detalowi. Nieprzypadkowy musi być również
sam tytuł „Od czwartku do niedzieli”. Czy wybrałaś akurat te
dni ze względu na chęć przewrotnej gry z chrześcijańską
symboliką i związkiem z Wielkanocą?
Pierwotnie
chodziło mi o coś innego. Tytuł narzucał fabule pewną –
pożądaną przeze mnie – intensywność. Od samego początku kazał
podchodzić do filmu ze świadomością, że, cokolwiek nie wydarzy
się między bohaterami, w niedzielę będzie już po wszystkim.
Niemniej jednak, twoja interpretacja związana z chrześcijaństwem
również jest w pełni uprawniona. W okresie wielkanocnym między
czwartkiem, a niedzielą mamy teoretycznie do czynienia z pewnym
przełomem, odrodzeniem się nadziei. W naszym życiu bardzo trudno
jednak o odczucie takich emocji.
Jak ważne było dla ciebie
opowiedzenie swojej historii z punktu widzenia dziecięcych
bohaterów?
Bez tego zabiegu
„Od czwartku...” nie miałby racji bytu. Pierwsze myśli o
realizacji filmu pojawiły się w mojej głowie po tym, gdy
przypadkiem odnalazłam swoje zdjęcia z dzieciństwa. Wydały mi się
bardzo dziwne, ale z drugiej strony także magnetyczne i inspirujące.
Wraz z obrazami wróciły do mnie także pewne wspomnienia, które
postanowiłam przywołać na kinowym ekranie. Poprowadzenie mojej
opowieści akurat z perspektywy dzieci wydało mi się też
najzwyczajniej w świecie uczciwsze.
(...)
Więcej w majowym KINIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz