PIOTR CZERKAWSKI: „Elena” różni się od pana poprzednich filmów. Ale jednocześnie ma z nimi coś wspólnego. Po raz kolejny porusza pan kwestię kryzysu rodziny.
ANDRIEJ ZWIAGINCEW: Nie powiedziałbym, że jest to u mnie główny temat. Po prostu tak się składa, że we wszystkich trzech filmach mamy do czynienia z destrukcją rodziny. Nie szukaliśmy specjalnie takich historii. Rzecz w tym, że rodzina to naturalne środowisko człowieka. Każdy ma rodzinę, tak jak u każdego w żyłach płynie krew. Tyle że teraz się rozpada, albo przechodzi kryzys, nie jest już tak potrzebna. Społeczeństwo odchodzi od rolniczego, patriarchalnego systemu, w którym mąż uprawia ziemię, żona podtrzymuje ognisko domowe, a dzieci pomagają we wszystkim.
Kiedyś rodzina była czymś nieodzownym. Dzisiaj kobieta stawia na samodzielność, a mężczyzna skazuje się na infantylność. Nie ma sprawy, jeśli kobieta sama chce wychowywać dziecko bez mężczyzny. Co więcej, coraz chętniej podaje się w wątpliwość konieczność przedłużania gatunku. A niby po co żyć dla przyszłych pokoleń? Przedłużyć siebie w dzieciach? To tylko mit? Górą indywidualizm. Miasto, konkurencja, egoizm, chciwość, pokusy i ich dostępność – to wszystko stanowi zbawienny grunt dla podobnych idei. Świat przestaje być agrarny, a staje się metropolis. Rodzina jako zamknięta twierdza już nie istnieje. Człowiek chce być wolnym indywidualistą. To wpływa na model życia, stawia nowe wyzwania. I na tym polega problem.
(...)
Ostatnio można zauważyć, że wielu rosyjskich twórców krytycznie ocenia sytuację w kraju. Myślę tu na przykład o filmach Wyrypajewa i Wołoszyna oraz książkach Władimira Sorokina. Przekonuje pana ich wizja, a może pan ją podziela?
Mogę powiedzieć o tym, co ostatnio mnie poruszyło – to film „Szczęście ty moje” Siergieja Łoznicy. Łoznica patrzy na sprawy prosto, uczciwie, bez wykrętów. To taka rosyjska bajka, która ciągnie się przez wieki. Po drodze życia prostoduszny człowiek wiezie chleb życia. A na mniej metafizycznym poziomie kierowca ciężarówki wiezie mąkę. Wszystko jest tu przemyślane, każdy szczegół. Podróż przez zaczarowany las… To naprawdę straszna rosyjska bajka.
Ta bajka istotnie ma przełożenie na rzeczywistość?
Rosja, taka jaka była w 1945 r., taka będzie i w 2045 r. – pokazał Łoznica. Tacy jesteśmy. Tu jest Azja, a my jesteśmy Azjatami, w dodatku ciemnymi. Tylko głupek może być uczciwy, jak bohater ze „Szczęście ty moje”. Jest jakiś dziwny, żyje na uboczu głównego nurtu, wiezie chleb życia. Polityka, gazociąg, naftociąg – to nie jego bajka. Ale ma czystą duszę. Nie jest w stanie pokonać tej trasy, bo tutaj trzeba umieć liczyć, tam sprzedać, to znowu być do bólu poważnym, nie można nikomu ufać. Jest w tym wszystkim prawda życia, reżyser ją zna, w całej pełni. Przemawia przezeń uczciwość.
(...)
Zaczynał pan w teatrze, ale w pewnym momencie całkowicie porzucił pan scenę dla kina, dlaczego?
Wszystko bierze się chyba z faktu, że zakochałem się w kinie jak sztubak. To stało się na drugim roku w szkole teatralnej, kiedy zobaczyłem „Przygodę” Antonioniego. Po raz pierwszy wtedy o nim usłyszałem. Film wyświetlali wprawdzie w szkole filmowej, ale wkradałem się tam na projekcje przy pomocy mojego kolegi operatora. Wyszedłem zamroczony, kompletnie zakręcony. Z miejsca zrozumiałem, że kino to nie opowiadanie historii, a język filmu to nie wykład werbalny myśli. Zobaczyłem coś, co poraziło mnie niezwykłym doznaniem cudu – że kino może wyrażać coś tak delikatnego, ulotnego, czego nie da się przekazać w inny sposób. Po seansie podszedł do mnie kolega, też ożywiony i zapytał: no i jak? Widzi, że jestem pod wrażeniem. Przedtem widziałem już filmy Tarkowskiego. Jeszcze kiedy mieszkałem w Nowosybirsku, była tam jego retrospektywa. To był początek lat 80. Niewiele wcześniej wszedł na ekrany „Stalker”. Chodziłem do kina co wieczór. Studiowałem w instytucie teatralnym i miałem kolegów, którzy radzili mi, co przeczytać, albo na co pójść. Byli ode mnie starsi. Ja zdałem tam w wieku 16. lat, a oni mieli po 25. Oglądałem nie tylko Tarkowskiego, ale i Bergmana. Jednak uderzeniem była „Przygoda”. Może dojrzałem wtedy do zrozumienia takich filmów.
Po premierze „Powrotu” i „Wygnania” porównania do Tarkowskiego był powtarzane do znudzenia.
To kwestia myślenia w kategoriach zaszufladkowania. Łatwiej wtedy umieścić reżysera w jednej przegródce. A z drugiej strony: jak można zajmować się filmem, traktować go poważnie i nie przyznawać się do wpływu Tarkowskiego? Mnie, niewątpliwie, może tylko pochlebiać porównanie do niego. Nawet nie przyszło mi do głowy, że już od pierwszego filmu postawią mnie w jednym rzędzie z człowiekiem, którego uważam za największego reżysera nie tylko w Rosji, ale i na świecie. To przyjemne uczucie. Bo chcę być samym sobą.
À propos Tarkowskiego i Antonioniego: w jednej z książek o Tarkowskim zamieszczono reprodukcję sporządzonej przez niego listy ulubionych filmów wszech czasów. Znalazły się na niej „Nazarin”, „Dziennik wiejskiego proboszcza” i „Rashomon” lub „Siedmiu samurajów”. I „Przygoda” Antonioniego, która jednak została później skreślona. Ten film nie pasuje do pozostałych, więc wydaje mi się, że Tarkowski skreślił go głównie po to, by zaakcentować swoją genealogię, swój rodowód. Wydaje mi się, że go rozumiem.
Cały wywiad ukazał się w najnowszym wydaniu Dwutygodnika
Śmieszna sprawa z tym "Nazarinem", Bunuel musiał mieć dużo niezdrowej radochy z listy Tarkosia :)
OdpowiedzUsuń: ). Hm, tyle, że Bunuel też kręcił ten film, jak sądzę, na poważnie. Tak jak Pasolini "Ewangelię Mateusza". Uzasadniona krytyka kościoła jako instytucji nie wykluczała w ich przypadku namysłu nad duchowością. I to jest, w moim odczuciu, najzdrowsze podejście z możliwych :).
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Nie bez powodu obu panów nazywano najbardziej uduchowionymi ateistami ("ateistami tęskniącymi za wiarą"). Tyle że "Nazarin" jest ostatecznie cokolwiek dwuznaczny w wymowie - bohater wygrał czy przegrał? czy jego walka miała sens? - i jako kropkę nad i postrzegałbym tu "Viridianę".
OdpowiedzUsuń