wtorek, 13 sierpnia 2013

Kronika masochizmu - recenzja "Byzantium" Neila Jordana






Neil Jordan od dobrych kilku lat poddaje się artystycznemu masochizmowi. Trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że twórca zdolny w przeszłości do stworzenia arcydzieł w postaci „Mony Lisy” i „Gry pozorów” firmuje swym nazwiskiem równie jałowe przedsięwzięcia jak „Byzantium”. W przypadku nowego filmu klęska staje się tym bardziej dotkliwa, że fabuła obiecywała powrót w rejony, które reżyser z sukcesem eksplorował w „Wywiadzie z wampirem”. „Byzantium” funkcjonuje w rozkroku między wysiloną perwersją, a rażącą infantylnością, wulgarną prostotą „Zmierzchu” i megalomańskim bełkotem „Drzewa życia”. Twórca „Śniadania na Plutonie” tworzy na ekranie kuriozalną rzeczywistość, w której wieloletnie sekrety zdradza się w szkolnym wypracowaniu, a najlepszym lekarstwem na żałobę okazuje się pokątne fellatio. Spiętrzenie podobnych absurdów każe odebrać film Jordana jako tytuł męczący, niekonsekwentny i źle wyreżyserowany. „Byzantium” aż prosi się, by przebić je osinowym kołkiem i zakopać głęboko pod ziemią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz