poniedziałek, 22 grudnia 2014

Czekam aż umrze ostatni nazista - wywiad z Sudabeh Mortezai, twórczynią filmu "Macondo"






Piotr Czerkawski: W „Macondo” opowiada pani historię przebywającej w Wiedniu rodziny z Czeczenii. Czy istnieją jakieś szczególne powody, dla których zainteresowała się pani przedstawicielami tej narodowości?

Sudabeh Mortezai: Chciałam, aby mój film był jak najbliższy rzeczywistości, a zorientowałam się, że w austriackich obozach dla uchodźców mieszka po prostu ogromna ilość Czeczenów. Równie licznie reprezentowani są tam właściwie tylko obywatele Somalii i Afganistanu. Ostatnimi czasy przybywa też bardzo wielu uciekinierów z Syrii. Nie bez posępnej ironii można stwierdzić, że wystarczy jedna wizyta w obozie, by zorientować się jak wygląda aktualna sytuacja polityczna na świecie.

Na głównego bohatera pani filmu urasta 11- letni Ramasan. W „Macondo” najbardziej uderzyła mnie świadomość, że otoczenie stawia wobec małego chłopca wymagania godne dorosłego mężczyzny. Z czego bierze się taka postawa?

Sytuacja Ramasana wydaje mi się typowa dla dzieci dorastających w rodzinach uchodźców. Wiele spośród nich odbywa przyspieszony kurs dojrzewania i konfrontuje się z sytuacjami, na które nie sposób było się wcześniej przygotować. Po wyjeździe do innego kraju na Ramasanie i jemu podobnych spoczywa wielka odpowiedzialność, bo dzieci szybciej uczą się języka, łatwiej akceptują nową rzeczywistość i często stają się dla dotkniętych traumą rodziców przewodnikami po nowej rzeczywistości.

Podejrzewam, że duży wpływ na Ramasana muszą wywierać także patriarchalne wzorce kulturowe, wedle których został wychowany.

Istotnie, czeczeńskie społeczeństwo składa się z klanów, wewnątrz których panuje bardzo ścisła hierarchia. Jeśli dochodzi do konfliktu, nie można rozwiązać go inaczej niż przez interwencję rodowych przywódców. Taki system sprawił, że Czeczeni stali się hermetyczni i rzadko kiedy nawiązywali kontakty z innymi kulturami. Dlatego właśnie asymilacja w zachodnich społeczeństwach jest dla nich jeszcze trudniejsza niż w przypadku przedstawicieli innych narodów.

Jak wiele wiedziała pani o Czeczenach przed przystąpieniem do pracy nad „Macondo”? 

Prawie nic. Miałam jedynie świadomość, że to muzułmański naród z Kaukazu. Gdy przygotowałam się do realizacji filmu, chciałam przeczytać wszystko o Czeczenii, ale w języku niemieckim powstało na ten temat tak niewiele książek, że uporałam się z nimi w kilka tygodni. Później doszłam do wniosku, że aby poznać prawdę o jakimś narodzie, należy odczytać szyfr ukryty w jego sztuce. Spędziłam więc sporo czasu na zapoznawaniu się z czeczeńską prozą i poezją. Najwięcej dały mi jednak spotkania z ludźmi, obserwacja zachowań osób, które zapraszałam na castingi. Uświadomiłam sobie wtedy na przykład jak ogromną rolę wśród Czeczenów odgrywa kwestia honoru.

Macondo z pani filmu to istniejące w rzeczywistości osiedle dla uchodźców położone na obrzeżach Wiednia. Łatwo jednak zauważyć, że tę samą nazwę nosiło fikcyjne miasteczko ze „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza. Czy podczas realizacji filmu myślała pani o podobieństwie między tymi dwoma miejscami?

Nazwa Macondo została nadana osiedlu przez grupę uciekinierów z Chile, którzy przybyli tam w latach 70., w czasach dyktatury Pinocheta.  Trudno mi jednak powiedzieć skąd wzięło się to skojarzenie. Sama jestem wielką fanką „Stu lat…”, którą przeczytałam już w wieku 12 lat, ale w trakcie pracy nad filmem nie myślałam o niej zbyt często. Realizm magiczny sytuuje się przecież na antypodach mojego oszczędnego, paradokumentalnego stylu. Jeśli jednak tytuł zachęci widzów do interpretacji filmu w duchu Marqueza, nie mam nic przeciwko temu.

W „Macondo” udało się pani dostrzec pewien kłopotliwy paradoks: austriackie społeczeństwo niechętnie akceptuje imigrantów, ale oni sami również nie kwapią się do integracji ze swoimi gospodarzami.

Trzeba pamiętać, że uchodźcy nie opuszczają swoich krajów z własnej woli. Jeśli z niezależnych od ciebie przyczyn musiałeś nagle pożegnać swoją ojczyznę, w naturalny sposób zaczynasz ją idealizować i powracać myślami do rodzinnego domu. Wiele osób w Europie nie potrafi tego zrozumieć i wychodzi z założenia, że uchodźcy powinni być wdzięczni losowi za to, że trafili do kraju, który jest bogaty i wysoko rozwinięty cywilizacyjnie. Problemy rodzą się więc głównie z braku empatii.

Podjęty przez panią temat życia muzułmańskich imigrantów w Austrii został niedawno poruszony także przez Ulricha Seidla w jego prowokacyjnym filmie „Raj: wiara”. Czy podoba się pani twórczość tego reżysera?

Podziwiam Seidla jako filmowca i wiem, że w pewnym sensie jesteśmy do siebie podobni. Oboje chętnie pracujemy z naturszczykami i funkcjonujemy na pograniczu fikcji i dokumentu. Jednocześnie jednak reprezentujemy zupełnie inne rodzaje wrażliwości. Popatrzmy chociażby na ostatni film Seidla – „W piwnicy”. Reżysera manipuluje tam bohaterami i widzami w sposób na jaki nigdy w życiu bym sobie nie pozwoliła.

Filmy Seidla często opierają się na piętnowaniu charakterystycznej dla części Austriaków arogancji, i ksenofobii. Czy zderzyła się pani z takimi zjawiskami we własnym życiu?

Niestety tak. Przyjechałam do Austrii w wieku 12 lat i muszę przyznać, że przez długi czas czułam się jak obiekt powszechnej niechęci. Widziałam, że ludzie na ulicach dosłownie wytykają mnie palcami. Z rozmów z innymi imigrantami wynika, że taka postawa była wówczas na porządku dziennym. Byłam rozgoryczona tym bardziej, że wcale nie przyjechałam do Austrii jako zalękniona dziewczynka z Trzeciego Świata, która snuje się po ulicy w czarczafie. Przeciwnie, mówiłam perfekcyjnie po niemiecku i wykazywałam tendencje do asymilacji. Co z tego jednak, jeśli dla większości ludzi bardziej liczyło się to, że mam odrobinę ciemniejszy kolor skóry? Jakkolwiek szokująco to nie zabrzmi, kwestia rasy wciąż determinuje w Austrii stosunek do człowieka. Biali, choćby wyznawali odmienną religię i byli wychowani w innym kręgu kulturowym, zawsze będą mieli tam lepiej niż ludzie, którzy – tak jak ja – przybyli na przykład z Iranu.

(...)


Marjane Satrapi – tak jak i pani – nie ukrywała, że znalezienie swojego miejsca w austriackiej rzeczywistości kosztowało ją wiele wysiłku. Czy istnieje szansa, że w przyszłości ten proces będzie mniej bolesny niż kiedyś?

Jak najbardziej. Austriackie społeczeństwo jest dziś znacznie bardziej tolerancyjne i przyzwyczajone do imigrantów niż w okresie mojej młodości. Nowe generacje mogą od podstaw definiować swoją tożsamość i uwolnić się wreszcie od obciążenia haniebną przeszłością kraju. Na zakończenie powiem prowokacyjnie: Austria stanie się znacznie lepszym miejscem do życia w momencie, gdy umrze ostatni nazista.

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika KINO 

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz