poniedziałek, 20 stycznia 2014

Bez twórczej swobody - recenzja "Zniewolonego" Steve'a McQueena






„Zniewolony” cierpi na tę samą przypadłość, która osłabiła wymowę „Pod mocnym aniołem”. Zarówno Steve McQueen, jak i Wojciech Smarzowski stali się twórcami „kina spowszedniałego ekscesu”.  Obserwacja sugestywnych scen przemocy wobec czarnoskórych niewolników wzbudza te same odczucia, co podpatrywanie Jurusia zataczającego się przez kolejne kręgi alkoholowego piekła.  Ukazana w „Zniewolonym” przemoc  fizyczna i psychiczna uodparnia na swoje działanie niczym przyjmowana w małych, regularnych dawkach trucizna. Obsesja cielesnego męczeństwa to w kinie McQueena żadna nowość. Pożądane efekty przynosił jednak wyłącznie w świetnym „Głodzie”. Już we „Wstydzie” jednak każdy kolejny wytrysk uzależnionego od seksu bohatera obniżał poziom kierowanej  wobec niego empatii. Kłopot ze „Zniewolonym” zaczyna się już w punkcie wyjścia intrygi. Wzięcie na warsztat wspomnień Solomona Northupa obliguje reżysera, by przyjął punkt widzenia bohatera o wysokiej pozycji społecznej i rozbudowanym poczuciu samoświadomości. Podobna historia zrobiłaby chyba większe wrażenie, gdyby jej bohaterem uczynić everymana, kogoś w rodzaju następcy kafkowskiego Józefa K. Porażka McQueena każe przypomnieć sobie słowa gwiazdora NBA, Charlesa Barkleya, który pytał przed laty: „Jak to możliwe, że białas Eminem może być najlepszym raperem na świecie?”. Po obejrzeniu „Jackie Brown” i „Django” ten sam Barkley zdziwiłby się jeszcze bardziej, że o wizerunek czarnoskórych najlepiej dba w Hollywood „białas” Tarantino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz