poniedziałek, 28 marca 2016

Macie bzika na punkcie sukcesów - rozmowa z Lennym Abrahamsonem






Piotr Czerkawski: Kilka lat temu żartowałeś, że już niedługo zaczniesz być rozpoznawany przez dublińskich taksówkarzy. Czy sukces „Pokoju” przyspieszył ten proces?

Lenny Abrahamson: Myślę, że ciągle jest on w toku. Niemniej, od czasu do czasu faktycznie zdarzają się takie sytuacje jak dzień przed naszą rozmową, gdy taksówkarz zapytał czym się zajmuję, a potem skojarzył „Aha, jesteś tym facetem z telewizji”. Kiedy indziej ktoś zaczepił mnie na ulicy, by powiedzieć, że jest fanem mojego filmu. W szerszej perspektywie coś takiego byłoby zawstydzające, ale na szczęście zdarza się tylko incydentalnie. Dobra strona zawodu reżysera polega na tym, że – jeśli nie jesteś Tarantino albo Spielbergiem – możesz przez całe życie pozostać w miarę anonimowy i po prostu skupić się na pracy.

Emma Donoghue, autorka zarówno pierwowzoru literackiego, jak i scenariusza „Pokoju”, przyznaje otwarcie, że inspirowała się głośnymi wydarzeniami medialnymi w rodzaju sprawy Jozefa Fritzla. Czy ty również odczuwałeś potrzebę, by zgłębiać historie z pierwszych stron gazet?

Przez długi czas wystarczyło mi korzystanie z efektów ciężkiej pracy, którą wykonała Emma. Pod koniec przygotowań do filmu odczułem jednak potrzebę skonfrontowania części swoich intuicji z faktami. Rzeczywistość w końcu zawsze trochę odbiega od twoich wyobrażeń, z reguły okazuje się od nich mniej dramatyczna. Miałem to w pamięci, gdy zabrałem się za analizę wszystkich tych medialnych wydarzeń od strony –pomijanych w większości relacji – nieefektownych, praktycznych szczegółów.

(…)

Zanim rozpocząłeś karierę reżysera, zajmowałeś się filozofią. Czy myślisz, że doświadczenia te wpłynęły w jakiś sposób na twoje myślenie o sztuce?

Trudno opowiedzieć mi o tym w kilku zdaniach, ale filozofia na pewno pomogła mi rozwinąć umiejętności analityczne i skłoniła mnie do patrzenia na rzeczywistość wbrew utartym schematom. Do dziś ważną postacią jest dla mnie Spinoza, od którego nauczyłem się nie rozdzielać od siebie ciała i ducha, lecz traktować te dwa porządki jako jedną, spójną całość. Pod wpływem jego filozofii staram się również pokazywać na ekranie rzeczy i ludzi w całej ich unikalności, bez redukowania do określonego typu czy wzorca.

Często wspominasz o wpływie, jaki wywiera na twoją twórczość posiadanie korzeni żydowskich.

Dorastałem w kraju zamieszkanym w 95% przez katolików, więc miałem okazję w pełni przekonać się, co znaczy przynależność do mniejszości. Podejrzewam, że właśnie dlatego dziś tak chętnie portretuję na ekranie wszelkiej maści outsiderów. Nie jestem religijny ani nie wykazuję specjalnego przywiązania do żydowskiej tradycji, więc to wszystko raczej kwestia podświadomości, niemniej korzenie na pewno determinują moją osobowość. Potrafię być towarzyski i zabawny na sposób pełen absurdu i autoironii, ale w głębi duszy jestem melancholikiem, który nie potrafi uwolnić się od przeszłości i wciąż pamięta o tym, co spotkało jego przodków.

 Czy te ogólne obserwacje mają jakieś przełożenie na codzienność?

Jakiś czas temu zauważyłem, że przynależność do świata filmu zmienia trochę perspektywę z jakiej postrzegam własne pochodzenie. Z powodów zawodowych spędzam coraz więcej czasu w Stanach Zjednoczonych, gdzie moje żydostwo przestaje być czymś niezwykłym. W Nowym Jorku czy Los Angeles z outsidera przemieniam się nagle w członka wielkiej wspólnoty i odbieram ten kontrast jako bardzo inspirujący.

A czy czujesz się ukształtowany przez twórczość żydowskich filmowców i pisarzy?

W młodości bardzo obficie czerpałem z twórczości środkowoeuropejskich Żydów. Fascynowała mnie bezwstydna powaga zadawanych przez nich pytań, która z dzisiejszej perspektywy jest już zupełnie niemodna. Współczesny odbiorca stał się podejrzliwy wobec wszelkich refleksji o wysokim poziomie ogólności i automatycznie zarzuca im hochsztaplerstwo oraz pretensjonalność. Zamiast tego coraz częściej oczekuje po prostu mniej lub bardziej wyrafinowanej rozrywki.

W poprzek tej tendencji stanął jednak nagrodzony Oscarem „Syn Szawła”.

Zgadzam się z tym i bardzo się cieszę, że udało mu się nie tylko uzyskać uznanie krytyki, lecz także zainteresować względnie szeroką, międzynarodową widownię. Kilka razy spotkałem zresztą reżysera tego filmu Laszlo Nemesa i zawsze mówiłem, że zazdroszczę mu determinacji, dzięki której był w stanie zrealizować tak niszowy i wymagający film. Sam coraz częściej jestem zmuszony, by dokonywać wyboru pomiędzy przynoszącą satysfakcję pracą nad projektami niezależnymi, a pokusą zaistnienia w szerszym, hollywoodzkim obiegu.

Na co dzień wciąż mieszkasz jednak w Irlandii ze swoją polską żoną, Moniką. Istnieje stereotyp, zgodnie z którym nasze kultury – ze względu na dominującą rolę odgrywaną w nich przez katolicyzm i tragiczną, skomplikowaną historię – są do siebie podobne. Gdy jednak oglądam irlandzkie filmy, odnoszę wrażenie, że macie znacznie więcej dystansu do swojej ojczyzny.

Nie bez powodu jednym z najpopularniejszych seriali w moim kraju pozostaje „Ojciec Ted”, który w obrazoburczy i histerycznie śmieszny sposób ukazuje perypetie katolickiego księdza. Idę o zakład, że gdyby wyemitowano coś podobnego w waszym kraju, ludzie wyszliby na ulice. Moi dziadkowie mieszkali w Polsce, ze swoją żoną jestem od ponad dekady, nauczyłem się waszego języka, ale są pewne aspekty polskiej rzeczywistości, których nigdy nie zrozumiem. Mimo wszelkich podobieństw między naszymi narodami, absolutnie nie wyobrażam sobie, żeby moi rodacy dopuścili kiedyś do władzy partię taką jak PiS.

Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby uczynić swoje związki z Polską tematem filmu?

Nawet bardzo poważnie. Chętnie zamieszkałbym w waszym kraju przez rok i nakręcił tu film. Obawiam się jednak, że w obecnym klimacie politycznym nic z tego nie będzie. Kilka lat temu miałem napisałem scenariusz o dwójce polskich emigrantów w Irlandii, byłem pewien, że odmalowałem te postacie z czułością i zrozumieniem.  Od przedstawicieli polskiego środowiska filmowego usłyszałem jednak, że nie dostanę żadnego wsparcia, bo przedstawiam waszych rodaków w złym świetle. Obawiam się, że od tego czasu sytuacja jeszcze się zaogniła i coraz trudniej będzie w Polsce kręcić filmy, które nie odpowiadają nacjonalistycznym standardom partii rządzącej. Na całe szczęście jednak nic nie trwa wiecznie, także kadencje rządów.


Dużo mówimy o polityce, ale ciekaw jestem, czy istnieje coś, co dziwi cię albo fascynuje w polskiej codzienności?

Istnieje wciąż niepojęta dla mnie kwestia, z którą pośrednio zetknąłem się już w mojej ojczyźnie, zwłaszcza w okresie dzieciństwa. Polacy – w jeszcze większym stopniu niż Irlandczycy – mają obsesję na punkcie sukcesów osiąganych przez swoich rodaków. Mniejsza o przyczynę, ważne, by było o nich głośno na świecie. Efektem okazuje się na przykład paradoksalna popularność osiągana nawet przez przedstawicieli najbardziej niszowych sportów. To fascynujący temat, o którym jakiś polski reżyser koniecznie powinien nakręcić film.


Więcej na łamach tygodnika Przegląd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz