niedziela, 9 listopada 2014

Przecierałem szlaki - rozmowa z Giulianem Montaldem, gościem festiwalu Cinergia





Piotr Czerkawski: Należy pan do najważniejszych włoskich reżyserów swojego pokolenia, ale przygodę z kinem zaczął pan od aktorstwa. W jaki sposób udawało się pogodzić obie te aktywności?

Giuliano Montaldo: Priorytety były dla mnie jasne, bo nigdy w życiu nie określiłbym siebie mianem profesjonalnego aktora. Faktem jest jednak, że właśnie tą drogą dostałem się do świata kina. Mieliśmy rok 1951, a ja byłem dwudziestoletnim chłopakiem, który grał w bardzo dziwnym, amatorskim przedstawieniu w rodzinnej Genui. Traf chciał, że pewnego dnia nasz spektakl obejrzał reżyser Carlo Lizzani.  Po seansie podszedł do mnie i zaproponował rolę w filmie, który zamierzał nakręcić w moim mieście. Zgodziłem się, przekonany, że chodzi o jakiś epizod. Tymczasem okazało się, że mam wystąpić w roli głównej i to u boku Giny Lollobrigidy! Film nazywał się „Achtung! Banditi!” i miał bardzo niski budżet, ale okazał się dość popularny. Na fali tego sukcesu zagrałem jeszcze w kilku filmach Lizzaniego, a w „Ulicy ubogich kochanków” wystąpiłem nawet z Marcello Mastroiannim. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć, bo w szkole byłem bardzo słabym uczniem i gdyby nie Lizzani, moje życie mogłoby potoczyć się bardzo źle.

Jak zachowywał się pan przed spotkaniem Lizzaniego?

Byłem niepoprawnym łobuzem, dowodziłem podwórkowej bandzie i o mało nie wyleciałem ze szkoły za masowe podrabianie zwolnień lekarskich. W dodatku doświadczenia z czasów wojny, gdy udzielałem się jako członek antyfaszystowskiego ruchu oporu, ukształtowały mnie jako człowieka szorstkiego i aroganckiego. Brakowało mi autorytetu, który nauczyłby mnie pokory. Trafiłem na Lizzaniego w najwłaściwszym możliwym momencie. Carlo dostrzegł we mnie potencjał, ale nie szczędził także krytyki. Powtarzał, że muszę dużo pracować, bo na razie nie jestem jeszcze dobrym aktorem i nie potrafię mówić nawet ładnym włoskim. Miarka przebrała się, gdy Lizzani spytał mnie kiedyś o słynnego mima Marcela Marceau, a ja nie wiedziałem nawet kto to jest. Carlo wpadł w szał, otworzył okno i zaczął wrzeszczeć na całą Genuę. Gdy ochłonął, powiedział jednak, że zrobi wszystko, by wyprowadzić mnie na ludzi. Na szczęście dotrzymał słowa i dlatego teraz mogę siedzieć tu przed panem. Nigdy nie zapomnę tego, co Carlo dla mnie zrobił. Gdy zmarł w wieku 91 lat, płakałem jak bóbr.

Podobno w czasach swojej młodości poznał pan także Federica Felliniego. Czy kiedykolwiek udało wam się podjąć współpracę?

Było to moje wielkie marzenie. Gdy przybyłem do Rzymu, wziąłem udział w spektaklu opartym na czytaniu listów działaczy politycznych prześladowanych w czasach faszystowskich. Moją sceniczną partnerką była wówczas Giulietta Masina. Fellini przyszedł do teatru, by ją zobaczyć. Po spektaklu powiedział do mnie „Mój drogi Giulianino! Jesteś świetnym aktorem. Wiem też, że masz ambicje reżyserskie.  Zrobię cię moim asystentem”. Po takim wyznaniu nie mogłem zmrużyć oka przez całą noc. Gdy dotarłem jednak do biura Federica, okazało się, że oprócz mnie taką samą propozycję otrzymało jeszcze 12 kandydatów i  ostatecznie nie przeszedłem selekcji. Nie mam jednak żalu do Felliniego. Uważam go za znakomitego ambasadora włoskiego kina i twórcę o autentycznie unikalnym stylu. Każdy kto próbuje go naśladować, sam skazuje się na porażkę. Ostatnio przekonał się o tym, bardzo zdolny skądinąd, Paolo Sorrentino. Z całym szacunkiem, ale „Wielkie piękno” jest filmem bez porównania słabszym niż „Słodkie życie”.

Nie udało się panu podjąć współpracy z Fellinim, ale ostatecznie zaczął pan realizować własne filmy. Skąd wzięła się w panu taka potrzeba?

Praca reżysera fascynowała mnie odkąd tylko po raz pierwszy znalazłem się na planie. Nie mogłem na przykład zrozumieć jak to możliwe, że pewne rzeczy w praktyce wyglądają zupełnie inaczej niż w scenariuszu. Zadawałem więc milion pytań aż w końcu, gdy miałem 24 lata, zaproponowano mi pracę po drugiej stronie kamery. Miałem szczęście, bo – choć nie udało się z Fellinim, trafiłem na innego mistrza – Gilla Pontecorva, zdobywcy Złotego Lwa w Wenecji za słynną „Bitwę o Algier”, Zaczynałem jako konsultant scenariusza, ale po kilku tygodniach zostałem już asystentem reżysera.  Zaprzyjaźniliśmy się, przez sześć lat dzieliliśmy nawet wspólne mieszkanie. Miałem szczęście współpracować z Gillem przy kilku filmach z rzędu. Po takich doświadczeniach mogłem już przystąpić do realizacji własnego debiutu.

Czy od razu udało się panu odnieść sukces?

Och, wręcz przeciwnie. Film nazywał się „Strzał w gołębia” i żartowałem, że sam znalazłem się pod ostrzałem krytyków. W debiucie opowiadałem opartą na faktach historię młodego żołnierza, który w 1943 roku zaciąga się do armii faszystowskich Włoch i na własne oczy obserwuje upadek dyktatury. „Strzał…”  stanowił pierwszą we włoskim kinie próbę zrozumienia motywacji ludzi, którzy zawierzyli reżimowi. Pewnie dlatego spotkał się zresztą z tak wielką krytyką: prawica uznała film za komunistyczny, a lewicowcy wyzywali mnie od faszystów. Sporo się wtedy nacierpiałem, ale przynajmniej zainicjowałem dyskusję o kontrowersyjnym fragmencie historii Włoch. Później, już w spokojniejszej atmosferze, dołączyli się do niej inni twórcy, jak na przykład Bertolucci w „Konformiście”.

Więcej w Dzienniku 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz