Piotr Czerkawski: „Headshot” to
kolejny z twoich filmów, w których potrafisz połączyć
perspektywę autora ze znajomością reguł rządzących kinem
gatunków. W jaki sposób udaje ci się tego dokonać?
Pen- ek Ratanaruang: Och, to dla
mnie zupełnie naturalne. Kiedy kręciłem „Headshot”, od
początku wiedziałem, że pracuję nad filmem gatunkowym, który
będzie chciał podobać się publiczności. Jednocześnie jednak
byłem pewien, że nie interesuje mnie powielanie wzorców
hollywoodzkiego kina akcji. Jeśli pozostajesz wierny takiemu
założeniu, w oczywisty sposób musisz zaufać własnemu gustowi i
osobistym przeczuciom. Czasem te wszystkie emocje mogą być jeszcze
bardzo niesprecyzowane. Dlatego kiedy zaczynam kręcić film często
nie wiem jeszcze czego chcę, ale przynajmniej wiem czego nie chcę.
Zabawne- bardzo podobne zdanie
wypowiedziała kiedyś bohaterka jednego z filmów Pedro Almodovara.
Poważnie? Nie wiedziałem, że mam
cokolwiek wspólnego z Almodovarem, a tym bardziej z którąś z jego
bohaterek. Tak czy inaczej, w tych słowach kryje się sama prawda.
„Headshot” z powodzeniem możemy
zaklasyfikować jako kryminał bądź thriller. Nastrój twojego
filmu przywodzi mi jednak na myśl przede wszystkim kino noir. Czy
podoba ci się takie skojarzenie?
Oczywiście, jestem wielkim fanem
klasycznego noir! Lubię zwłaszcza filmy z Robertem Mitchumem. W
„Przylądku strachu” i „Człowieku z przeszłością” był po
prostu znakomity, czyż nie? Bardzo cenię również klasyki
Billy’ego Wildera- „Bulwar zachodzącego słońca” i „Podwójne
ubezpieczenie”… Na tym bynajmniej nie koniec moich inspiracji, bo
uwielbiam jeszcze chociażby specyficzną elegancję filmów Otto
Premingera. Oczywiście cenię także Hitchcocka, choć jego kino
wydaje mi się akurat znacznie bardziej rozrywkowe niż
intelektualne. Trudno jednak czynić z tego zarzut, bo nie pamiętam,
żebym na jakimkolwiek filmie bawił się równie dobrze jak na
„Północ- północny zachód”. Jak sam widzisz, mogę oglądać
kino noir godzinami i nigdy się nim nie znudzę!
Jednym z elementów
charakteryzujących konwencję noir była umiejętność połączenia
mrocznej atmosfery i sarkastycznego poczucia humoru. To samo da się
zauważyć w większości twoich filmów.
Cóż, widocznie taki już po prostu
jestem. Męczę się, gdy przesadnie długo jestem poważny i powiem
ci szczerze, że niespecjalnie lubię w ogóle poważnych ludzi. Ci z
poczuciem humoru wydają mi się po prostu dużo bardziej
interesujący. Natomiast połączenie mroku i dowcipu dostrzegam
także w swoim w codziennym życiu. Kiedy dzieje mi się coś złego,
niemal zawsze staram się odsunąć to od siebie za pomocą humoru.
Zresztą, jeśli mieszkasz w Tajlandii, po prostu musisz znać się
na żartach. Inaczej życie tam byłoby po prostu nie do zniesienia.
Dlaczego tak uważasz?
Chociażby ze względu na absurdy
naszej codzienności. Tajlandia należy do krajów, w których
natężenie ruchu samochodowego należy do najwyższych na świecie.
Mimo wszystko politycy nie kwapią się, żeby w jakikolwiek sposób
temu przeciwdziałać. Zamiast tego wolą debatować nad przepisami,
które mają na przykład ułatwić ludziom oddawanie moczu podczas
stania w korku. Czy słysząc coś takiego można w ogóle zachować
powagę? Nie myśl jednak, że mówię to wszystko, bo nie lubię
mojego państwa. Po prostu jestem zdania, że należy traktować je z
przymrużeniem oka.
Może jednak można tak powiedzieć
o każdym kraju?
Nie wydaje mi się. Poznałeś kiedyś
jakiegoś filmowca z Iranu? Tacy twórcy jak Jafar Panahi czy Mohsen
Makhmalbaf to śmiertelnie poważni faceci. Trudno zresztą, żeby
byli wesołkami, jeśli w ich kraju kamera nie jest zabawką, tylko
bronią przeciw reżimowi. Mam silne przekonanie, że pochodzenie i
warunki życia determinują twój charakter, a szczególny wpływ
mają właśnie na twórczość artystyczną. Dlaczego Aki Kaurismaki
musi tak dużo pić i kręcić filmy, w których wódka stanowi
podstawowy element scenografii? Odpowiedź jest prosta: ponieważ
pochodzi z Finlandii i nie mógłby tam żyć inaczej.
W „Headshot” udało ci się
podążyć jednak wbrew stereotypom. Choć akcja twojego filmu toczy
się w środowisku płatnych zabójców, fabuła bynajmniej nie
obfituje w sceny przemocy.
To pewnie dlatego, że w ogóle nie
czuję się dobry w ich kręceniu. W „Headshot” nie mogłem
jednak zupełnie z tego zrezygnować, bo poruszałem się przecież w
obrębie określonego gatunku. Ani mi było jednak w głowie
konkurować na przykład z Johnem Woo, który do perfekcji opanował
kręcenie scen akcji w zwolnionym tempie i nadał im charakter
niemalże poetycki. Wiedziałem, że nie mogę w swoim filmie zrobić
czegoś podobnego, bo tylko nieudolnie kopiowałbym Johna. Wobec tego
stwierdziłem, że muszę znaleźć własną drogę i postanowiłem
zasięgnąć opinii ekspertów. W pewnym momencie skontaktowałem się
więc z prawdziwymi płatnymi zabójcami.
Jak udało ci się tego dokonać?
Znam kilku policjantów, którzy mają
kontakty w środowisku płatnych zabójców i pozwolili mi się do
niego zbliżyć. Mordercy na zlecenie żyją sobie między nami i co
ciekawe, najczęściej okazują się bardzo mili. Po prostu wykonują
swoją pracę, tak jak filmowcy czy pisarze. Jeśli umawiasz się na
zwyczajną rozmowę z zabójcą, w ogóle nie musisz się go
obawiać. Przecież nie będzie miał żadnego interesu w tym, by
cokolwiek ci zrobić.
W jaki sposób rozmowy z płatnymi
zabójcami wpłynęły na kształt twojego filmu?
Moi rozmówcy uświadomili mi przede
wszystkim, że w rzeczywistości wykonanie płatnego zabójstwa
przebiega niesamowicie szybko. Chodzi przecież o to, by zaskoczyć
ofiarę i nie dać jej możliwości obrony. Według wyliczeń samych
morderców, na oddanie strzału mają oni raptem sześć sekund, a
jeśli będą z tym zwlekali odrobinę dłużej, istnieje dużo
większe prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak. Jak sam
widzisz, nie było możliwości, by sceny akcji w „Headshot”
nakręcić w manierze Johna Woo. To miałoby może sens gdybyśmy
portretowali sytuację, w której obie strony dysponują bronią i
mają w swojej konfrontacji równe szanse. W przypadku egzekucji,
wszystko musi jednak przebiegać bardzo dynamicznie.
(...)
Czy zgodzisz się, że jednym z
tematów, który przewija się przez całą swoją karierę i powraca
również w „Headshot” jest relacja pomiędzy winą a karą?
Z pewnością tak właśnie jest. Na co
dzień czuję się winny wielu rzeczy. Ta świadomość nie
przeszkadza mi jednak w popełnianiu kolejnych zbrodni.
Zbrodni?
Rodzajem zbrodni jest choćby kręcenie
filmu. W końcu kiedy to robisz, myślisz tylko o sobie, przestajesz
troszczyć się o rodzinę, a nade wszystko poddajesz torturom
aktorów i członków ekipy. Czuję się z tym wszystkim dość
niekomfortowo. Dlatego właśnie, gdy dzieje mi się coś złego
odczuwam pewnego rodzaju ulgę. Może właśnie wtedy płacę
przecież za wszystkie te grzechy, które popełniam?
Na dodatek twierdzisz, że twoje
zbrodnie nie przynoszą ci spełnienia. W jednym z wywiadów
przyznałeś, że nie jesteś zadowolony z większości swoich
filmów. Czy to samo mógłbyś powiedzieć o „Headshot”?
Sprawa z „Headshot” wygląda trochę
inaczej. Na ten film patrzy mi się znacznie łatwiej, bo nie
dostrzegam w nim nic osobistego. Oczywiście odzwierciedla on mój
gust i pewne tematyczne fascynacje, ale nie traktuję go
emocjonalnie. W przypadku „Ploy” czy „Nimfy” nie było to
możliwe, bo włożyłem w tamte historie ogromną cząstkę siebie.
Gdy kończę kręcić tego typu film, prawie zawsze odnoszę
wrażenie, że pierwotny zamysł w mojej głowie był znacznie
ciekawszy od końcowego efektu. Nie mówię tego z fałszywej
skromności. Te filmy wciąż są przecież dobre na tyle, by
zakwalifikować się do Cannes czy Wenecji i walczyć tam o nagrody.
Po prostu mam w ich kontekście poczucie niedosytu. Przy „Headshot”
mogłem wreszcie się od niego uwolnić. Śmiało mogę powiedzieć,
że to mój pierwszy film od dawna, przy którym byłem bardzo blisko
realizacji moich pierwotnych zamierzeń.
Więcej w listopadowym numerze KINA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz