sobota, 3 listopada 2012

Płatni zabójcy to bardzo mili ludzie - rozmowa z Pen-Ekiem Ratanaruangiem



Piotr Czerkawski: „Headshot” to kolejny z twoich filmów, w których potrafisz połączyć perspektywę autora ze znajomością reguł rządzących kinem gatunków. W jaki sposób udaje ci się tego dokonać?

Pen- ek Ratanaruang: Och, to dla mnie zupełnie naturalne. Kiedy kręciłem „Headshot”, od początku wiedziałem, że pracuję nad filmem gatunkowym, który będzie chciał podobać się publiczności. Jednocześnie jednak byłem pewien, że nie interesuje mnie powielanie wzorców hollywoodzkiego kina akcji. Jeśli pozostajesz wierny takiemu założeniu, w oczywisty sposób musisz zaufać własnemu gustowi i osobistym przeczuciom. Czasem te wszystkie emocje mogą być jeszcze bardzo niesprecyzowane. Dlatego kiedy zaczynam kręcić film często nie wiem jeszcze czego chcę, ale przynajmniej wiem czego nie chcę.

Zabawne- bardzo podobne zdanie wypowiedziała kiedyś bohaterka jednego z filmów Pedro Almodovara.

Poważnie? Nie wiedziałem, że mam cokolwiek wspólnego z Almodovarem, a tym bardziej z którąś z jego bohaterek. Tak czy inaczej, w tych słowach kryje się sama prawda.

Headshot” z powodzeniem możemy zaklasyfikować jako kryminał bądź thriller. Nastrój twojego filmu przywodzi mi jednak na myśl przede wszystkim kino noir. Czy podoba ci się takie skojarzenie?

Oczywiście, jestem wielkim fanem klasycznego noir! Lubię zwłaszcza filmy z Robertem Mitchumem. W „Przylądku strachu” i „Człowieku z przeszłością” był po prostu znakomity, czyż nie? Bardzo cenię również klasyki Billy’ego Wildera- „Bulwar zachodzącego słońca” i „Podwójne ubezpieczenie”… Na tym bynajmniej nie koniec moich inspiracji, bo uwielbiam jeszcze chociażby specyficzną elegancję filmów Otto Premingera. Oczywiście cenię także Hitchcocka, choć jego kino wydaje mi się akurat znacznie bardziej rozrywkowe niż intelektualne. Trudno jednak czynić z tego zarzut, bo nie pamiętam, żebym na jakimkolwiek filmie bawił się równie dobrze jak na „Północ- północny zachód”. Jak sam widzisz, mogę oglądać kino noir godzinami i nigdy się nim nie znudzę!

Jednym z elementów charakteryzujących konwencję noir była umiejętność połączenia mrocznej atmosfery i sarkastycznego poczucia humoru. To samo da się zauważyć w większości twoich filmów.

Cóż, widocznie taki już po prostu jestem. Męczę się, gdy przesadnie długo jestem poważny i powiem ci szczerze, że niespecjalnie lubię w ogóle poważnych ludzi. Ci z poczuciem humoru wydają mi się po prostu dużo bardziej interesujący. Natomiast połączenie mroku i dowcipu dostrzegam także w swoim w codziennym życiu. Kiedy dzieje mi się coś złego, niemal zawsze staram się odsunąć to od siebie za pomocą humoru. Zresztą, jeśli mieszkasz w Tajlandii, po prostu musisz znać się na żartach. Inaczej życie tam byłoby po prostu nie do zniesienia.

Dlaczego tak uważasz?

Chociażby ze względu na absurdy naszej codzienności. Tajlandia należy do krajów, w których natężenie ruchu samochodowego należy do najwyższych na świecie. Mimo wszystko politycy nie kwapią się, żeby w jakikolwiek sposób temu przeciwdziałać. Zamiast tego wolą debatować nad przepisami, które mają na przykład ułatwić ludziom oddawanie moczu podczas stania w korku. Czy słysząc coś takiego można w ogóle zachować powagę? Nie myśl jednak, że mówię to wszystko, bo nie lubię mojego państwa. Po prostu jestem zdania, że należy traktować je z przymrużeniem oka.

Może jednak można tak powiedzieć o każdym kraju?

Nie wydaje mi się. Poznałeś kiedyś jakiegoś filmowca z Iranu? Tacy twórcy jak Jafar Panahi czy Mohsen Makhmalbaf to śmiertelnie poważni faceci. Trudno zresztą, żeby byli wesołkami, jeśli w ich kraju kamera nie jest zabawką, tylko bronią przeciw reżimowi. Mam silne przekonanie, że pochodzenie i warunki życia determinują twój charakter, a szczególny wpływ mają właśnie na twórczość artystyczną. Dlaczego Aki Kaurismaki musi tak dużo pić i kręcić filmy, w których wódka stanowi podstawowy element scenografii? Odpowiedź jest prosta: ponieważ pochodzi z Finlandii i nie mógłby tam żyć inaczej.

W „Headshot” udało ci się podążyć jednak wbrew stereotypom. Choć akcja twojego filmu toczy się w środowisku płatnych zabójców, fabuła bynajmniej nie obfituje w sceny przemocy.

To pewnie dlatego, że w ogóle nie czuję się dobry w ich kręceniu. W „Headshot” nie mogłem jednak zupełnie z tego zrezygnować, bo poruszałem się przecież w obrębie określonego gatunku. Ani mi było jednak w głowie konkurować na przykład z Johnem Woo, który do perfekcji opanował kręcenie scen akcji w zwolnionym tempie i nadał im charakter niemalże poetycki. Wiedziałem, że nie mogę w swoim filmie zrobić czegoś podobnego, bo tylko nieudolnie kopiowałbym Johna. Wobec tego stwierdziłem, że muszę znaleźć własną drogę i postanowiłem zasięgnąć opinii ekspertów. W pewnym momencie skontaktowałem się więc z prawdziwymi płatnymi zabójcami.

Jak udało ci się tego dokonać?

Znam kilku policjantów, którzy mają kontakty w środowisku płatnych zabójców i pozwolili mi się do niego zbliżyć. Mordercy na zlecenie żyją sobie między nami i co ciekawe, najczęściej okazują się bardzo mili. Po prostu wykonują swoją pracę, tak jak filmowcy czy pisarze. Jeśli umawiasz się na zwyczajną rozmowę z zabójcą, w ogóle nie musisz się go obawiać. Przecież nie będzie miał żadnego interesu w tym, by cokolwiek ci zrobić.

W jaki sposób rozmowy z płatnymi zabójcami wpłynęły na kształt twojego filmu?

Moi rozmówcy uświadomili mi przede wszystkim, że w rzeczywistości wykonanie płatnego zabójstwa przebiega niesamowicie szybko. Chodzi przecież o to, by zaskoczyć ofiarę i nie dać jej możliwości obrony. Według wyliczeń samych morderców, na oddanie strzału mają oni raptem sześć sekund, a jeśli będą z tym zwlekali odrobinę dłużej, istnieje dużo większe prawdopodobieństwo, że coś pójdzie nie tak. Jak sam widzisz, nie było możliwości, by sceny akcji w „Headshot” nakręcić w manierze Johna Woo. To miałoby może sens gdybyśmy portretowali sytuację, w której obie strony dysponują bronią i mają w swojej konfrontacji równe szanse. W przypadku egzekucji, wszystko musi jednak przebiegać bardzo dynamicznie.

(...)

Czy zgodzisz się, że jednym z tematów, który przewija się przez całą swoją karierę i powraca również w „Headshot” jest relacja pomiędzy winą a karą?
Z pewnością tak właśnie jest. Na co dzień czuję się winny wielu rzeczy. Ta świadomość nie przeszkadza mi jednak w popełnianiu kolejnych zbrodni.

Zbrodni?

Rodzajem zbrodni jest choćby kręcenie filmu. W końcu kiedy to robisz, myślisz tylko o sobie, przestajesz troszczyć się o rodzinę, a nade wszystko poddajesz torturom aktorów i członków ekipy. Czuję się z tym wszystkim dość niekomfortowo. Dlatego właśnie, gdy dzieje mi się coś złego odczuwam pewnego rodzaju ulgę. Może właśnie wtedy płacę przecież za wszystkie te grzechy, które popełniam?

Na dodatek twierdzisz, że twoje zbrodnie nie przynoszą ci spełnienia. W jednym z wywiadów przyznałeś, że nie jesteś zadowolony z większości swoich filmów. Czy to samo mógłbyś powiedzieć o „Headshot”?

Sprawa z „Headshot” wygląda trochę inaczej. Na ten film patrzy mi się znacznie łatwiej, bo nie dostrzegam w nim nic osobistego. Oczywiście odzwierciedla on mój gust i pewne tematyczne fascynacje, ale nie traktuję go emocjonalnie. W przypadku „Ploy” czy „Nimfy” nie było to możliwe, bo włożyłem w tamte historie ogromną cząstkę siebie. Gdy kończę kręcić tego typu film, prawie zawsze odnoszę wrażenie, że pierwotny zamysł w mojej głowie był znacznie ciekawszy od końcowego efektu. Nie mówię tego z fałszywej skromności. Te filmy wciąż są przecież dobre na tyle, by zakwalifikować się do Cannes czy Wenecji i walczyć tam o nagrody. Po prostu mam w ich kontekście poczucie niedosytu. Przy „Headshot” mogłem wreszcie się od niego uwolnić. Śmiało mogę powiedzieć, że to mój pierwszy film od dawna, przy którym byłem bardzo blisko realizacji moich pierwotnych zamierzeń.


Więcej w listopadowym numerze KINA



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz