czwartek, 22 listopada 2012

Triumf Andersona - recenzja "Mistrza"






Paul Thomas Anderson wciąż znajduje się w mistrzowskiej formie. W swoim najnowszym filmie amerykański reżyser potwierdził reputację najbardziej przenikliwego, obok Todda Solondza, krytyka swojej ojczyzny.

Anderson nie zadowala się kameralną perspektywą wielkomiejskich przedmieść. Twórca "Boogie Nights" po raz kolejny bierze się za bary z historią i przedstawia życiorys jednostkowego bohatera na tle szerszego procesu społecznych przemian. W "Mistrzu" pochyla się nad straconym pokoleniem weteranów II wojny światowej, którzy po powrocie do domów nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Poszukiwanie utraconej duchowości pcha część z nich w ramiona przeżywających rozkwit religijnych sekt. Błyskotliwa myślowo i wirtuozerska formalnie analiza tego procesu prowadzi Andersona do stworzenia swego najlepszego filmu od czasu słynnej "Magnolii".

"Mistrz" to czwarty – po "Boogie Nights", "Magnolii" i "Aż poleje się krew" – tytuł w dorobku reżysera, do którego pasowałoby określenie "Wielki Film Amerykański". Pojęcie to stanowi parafrazę terminu popularnego w krytyce literackiej i odnoszącego się do monumentalnych powieści skupionych na drobiazgowej analizie społecznych czy politycznych realiów życia w Stanach Zjednoczonych. Rekonstruujący na ekranie Amerykę lat 50. XX wieku, "Mistrz" ma w sobie charakterystyczny dla tych dzieł rozmach, przenikliwość spojrzenia i autorski sznyt.

(...)

Więcej w Dzienniku
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz