Piotr Czerkawski: Przy okazji
„Dziewczyny z szafy” bywasz często przedstawiany jako debiutant.
W poprzednich latach zrealizowałeś jednak całą masę filmów
offowych. Czy na planie profesjonalnej produkcji faktycznie czułeś
się jak nowicjusz?
Bodo Kox: Nie
do końca. „Dziewczyna...” to dla mnie film offowy, ale
zrealizowany w profesjonalnych warunkach. Dzięki temu podczas pracy
mogłem skupić się na tym, co naprawdę ważne, czyli na kontakcie
z operatorem i przede wszystkim z aktorami. Na planie filmu offowego
oprócz tego musiałbym pewnie robić jeszcze kanapki dla całej
ekipy.
Praca z
większym zespołem mogła być dla ciebie trudna. W jednym z
wywiadów przyznałeś, że nie przepadasz za ludźmi.
Podtrzymuję to!
Ludzie bywają straszni. Zwłaszcza ci pozbawieni dystansu i empatii.
Na szczęście przy okazji „Dziewczyny...” zetknąłem się z
naprawdę interesującymi postaciami. Ten film, tak jak wszystkie
inne, stanowił zresztą dla mnie rodzaj terapii, dzięki której
walczę z własnymi neurozami. Pomaga mi w tym także humor. Choć
opowiadam o rzeczach gorzkich, nie umiałbym robić tego w sposób
patetyczny.
Skoro mowa o
poczuciu humoru, co lub kto potrafi na co dzień doprowadzić cię
do śmiechu?
Staram się nie
poszukiwać bodźców do rozśmieszania. Najczęściej tak już bywa,
że znajdują mnie same. Wystarczy przecież włączyć telewizor i
obejrzeć główne wydanie „Wiadomości”. Na podobnej zasadzie
bawią mnie również spotkania z ludźmi pozbawionymi humoru. Bawi
mnie bardzo sytuacja, w której próbuję być zabawnym i stykam się
z zupełną obojętnością, wręcz zażenowaniem. Staram się jednak
nie przesadzać. Szanuje też to, że ktoś chce być całe życie
mrukiem i zrzędą. Z reguły staram się otaczać ludźmi, którzy
znają się na żartach, za pomocą dowcipu potrafią rozładować
napiętą atmosferę. Tylko z kimś takim jestem w stanie się
zaprzyjaźnić. Z dziewczyną obdarzoną poczuciem humoru mógłbym
się nawet ożenić.
Trzymam kciuki. Jednocześnie ciekaw
jestem, co sądzisz o zawodowym rozśmieszaniu ludzi. Czy masz swoich
ulubionych komików?
Bawi mnie, rzecz
jasna, Monty Python. Przede wszystkim jednak wychowałem się na –
nagrywanych w początkach lat 80. - kasetach ze skeczami kabaretu
Tey. Początkowo byłem zbyt młody, by zrozumieć polityczny
podtekst tych żartów, ale imponowała mi sama sceniczna otoczka i
entuzjastyczne reakcje publiczności. W ogóle mieliśmy w Polsce
szczęście do komediowych duetów. Z jednej strony Wasowski i
Przybora z Kabaretu Starszych Panów, z drugiej Smoleń i Laskowski z
Teya. Jestem też wielkim fanem Manna i Materny z „Za chwilę
dalszy ciąg programu”.
(...)
A zatem zgodziłbyś się z
krytykami, którzy po obejrzeniu „Dziewczyny....” uznali, że
przez ostatnie lata zrobiłeś się dojrzalszy?
Zaniepokoiłbym
się, gdyby było inaczej. Do pewnego momentu w życiu byłem po
prostu egocentrycznym wariatem. Dziś czuję się twórcą
dojrzewającym jak ser pleśniowy. Zaczynam na przykład zwracać
uwagę na to, że system robi z nas durniów. Od pewnego czasu
wdziera się nawet do moich snów.
Prawie jak u Orwella.
„Rok 1984” to moja ulubiona
książka. Przeczytałem ją ze dwa razy. W swoim następnym filmie
zamierzam zająć się teoriami spiskowymi.
Mam jednak nadzieję, że nie
traktujesz ich śmiertelnie poważnie?
Oczywiście, że nie. Śmiertelnie
poważnie przyjmę pewnie dopiero własną śmierć. Niemniej jednak,
w swoim filmie na pewno będę chciał przemycić myślenie
antysystemowe. Jestem pewien, że kryzys finansowy został
zaplanowany. Tak samo jak wzrost gospodarczy, który nastąpi zaraz
po nim. Jako społeczeństwo wszyscy jesteśmy manipulowani na
potęgę. Właśnie dlatego wyszedłbym z Unii Europejskiej albo
przynajmniej postarał się o poważną autonomię. Z wykładu dr
Matthiasa Ratha dowiedziałem się ostatnio, że Unia stanowi
kontynuację wizji Hitlera. Na przykład.
Słucham?
Istnieją mocne
dowody na to, że koncern farmaceutyczny I.G. Farben sponsorował
nazistów, żeby doprowadzić do wojny, by powiększyć swoje wpływy,
rynki zbytu etc. Upraszczając: Po II wojnie światowej wielu
pracowników I.G. Farben zasiadało w rządzie, a co drugi kanclerz
Niemiec był jakoś powiązany z tym koncernem… Ale dość już
tego, twoich czytelników to pewnie nie zainteresuje.
Nie, dlaczego? Sam umieram z
ciekawości.
Coraz częściej
przekonuję się po prostu, że jesteśmy pionkami w jakiejś dziwnej
grze „komputerowej” na żywo. Podobno naziści skazywani w
Norymberdze wychodzili z sali rozpraw „tylnymi drzwiami” i
współpracowali z aliantami przy nowych technologiach, wszelkich
niebezpiecznych wynalazków, jak na przykład MKULTRA. Amerykanie
nigdy nie byli święci. Jestem pewien, że w niedługim czasie
najadą na Iran, żeby zdobyć ropę. Wątek wojny na Bliskim
Wschodzie też znajdzie się zresztą w moim kolejnym projekcie.
(...)
Z tak wyrazistymi poglądami mógłbyś
spróbować sił w polityce. Czy to prawda, że w przeszłości
wdałeś się z nią w ironiczny flirt?
Chodzi ci zapewne o happening, który
na początku poprzedniej dekady zorganizowałem wraz z moim kumplem,
Franzem Chlorem. Przed wyborami parlamentarnymi obwiesiliśmy wówczas
Wrocław swoimi plakatami. Przedstawialiśmy się na nich ludziom za
pomocą epitetów w rodzaju „skorumpowany”, „pazerny”,
„nieuczciwy”. Chcieliśmy doprowadzić do sytuacji, w której
kandydaci nie zasłaniają się ideami, lecz szczerze mówią
wyborcom jacy są naprawdę.
Z polityką nie ma żartów.
Rozpoczynający swoją karierę od happeningów komik Bepe Grillo
należy dziś do najważniejszych polityków we Włoszech.
Poważnie?
Wygląda więc na to, że ten wirus przeszedł z ziemi polskiej do
włoskiej!
(....) więcej w dzisiejszym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz