„Taka piękna katastrofa” to
niepozorny klejnot absurdu. Film Todda Bergera jest jak von
Trierowska „Melancholia” znieczulona sporą dawką prozacu bądź
„Piosenka o końcu świata” zaintonowana na zakrapianej winem
imprezie. Amerykańska komedia stanowi celną kpinę z artystycznego
konceptu prywatnej Apokalipsy i intymnego końca świata.
Wyrafinowany dowcip Bergera opiera się na pielęgnowaniu napięcia
między ogółem, a konkretem, fundamentalnym pytaniem i bezczelnie
błahą odpowiedzią.
(...)
Ewidentnie komediowa otoczka „Takiej
pięknej...” skrywa w sobie sporą dawkę goryczy. Między
kolejnymi dowcipami z oczekujących na Apokalipsę bohaterów
reżyserowi udaje się naszkicować niepokojący portret pokolenia
współczesnych trzydziestoparolatków. Postacie z filmu Bergera
okazują się słabeuszami niezdolnymi do zbudowania stabilnych
relacji międzyludzkich. Choć naturalnie lękają się nadchodzącej
katastrofy, traktują ją również jako dar wybawiający ich od
konieczności rozwiązania osobistych problemów.
Uniwersalność zawartych w „Takiej
pięknej...” obserwacji podkreśla reżyserska żonglerka
popkulturowymi kliszami. Bohaterowie Bergera należą do ludzi
kojarzących pojęcie „Armageddonu” raczej z filmem Michaela
Baya niż Apokalipsą Świętego Jana. W swoich rozmowach o
katastrofie posługują się wyobrażeniami rodem z seriali i
hollywoodzkich widowisk, a śmiercią przejmują się głównie
dlatego, że nie zdążyli jeszcze obejrzeć serialu „The Wire”.
Manifestowany w takich zabiegach infantylizm prowokuje ironię,
która z czasem ustępuje jednak miejsca wyrozumiałości. Poprzez
odwoływanie się do powszechnie znanych kodów kulturowych
amerykańskie duże dzieciaki automatycznie stają się nam bliższe
i po prostu dają się lubić. Czy można zresztą nie obdarzyć
sympatią kogoś, kto postanawia celebrować nadchodzący koniec
świata przy dźwiękach rockowego szlagieru „Blister in the Sun”?
Więcej w czerwcowym FILMIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz