Piotr Czerkawski: Twoja kariera rozwija się
niezwykle dynamicznie. Grywasz u coraz bardziej znanych reżyserów i
wypracowałaś na ekranie własny styl oparty na połączeniu wdzięku
i charyzmy. Odnoszę wrażenie, że w niedługim czasie możesz stać
się dla francuskiej kultury ikoną formatu Catherine Deneuve czy
Anny Kariny.
Melanie Laurent: Och, daj spokój,
francuscy dziennikarze nigdy nie napisaliby nic podobnego. Może po
prostu traktują mnie jak towar przeznaczony na eksport?
Nawet jeśli grywasz zagranicą, najczęściej
odrzucasz jednak propozycje występów w blockbusterach. Dlaczego
postanowiłaś zrobić wyjątek akurat dla „Iluzji”?
W filmie Louisa Leterriera ujęło mnie to, że
chociaż mamy do czynienia z kinem rozrywkowym, dostrzeżemy w nim
również pewne ambicje. W pewnym sensie reżyser nawołuje przecież
do walki z niesprawiedliwościami systemu i piętnuje nierówności
społeczne.
No proszę, nigdy nie podejrzewałbym, że
przy doborze ról bierzesz pod uwagę podobne kryteria. Czy czujesz
się zaangażowana w politykę?
Nie interesuje mnie agitowanie na rzecz konkretnych
partii, ale bardzo zależy mi na wspieraniu określonego sposobu
myślenia. Współpracuję na przykład z Greenpeacem, a kilka lat
temu wzięłam udział w kampanii społecznej dotyczącej zmian
klimatycznych na naszej planecie. Swoją drogą, okoliczności w
jakich doszło do tej współpracy wydały mi się naprawdę
ekscytujące.
(...)
Póki co, ponad polityką wciąż jeszcze
stawiasz jednak kino. Na ostatnim festiwalu w Berlinie
zaprezentowałaś – wyreżyserowany przez Billiego Augusta – film
„Night Train to Lisbon”. Jakie znaczenie miała dla ciebie
możliwość współpracy z jednym z nielicznych reżyserów, którzy
aż dwukrotnie zdobywali Złotą Palmę w Cannes?
Pewnego dnia mój agent zadzwonił do mnie i
oznajmił: „Billie August chce z tobą porozmawiać”. „Och,
dlaczego?”, spytałam speszona. Agent odparł: „Hm, on jest
reżyserem, ty grasz w filmach. Może to jakaś wskazówka?”. Po
czymś takim nie pozostało mi nic innego jak skontaktować się z
Billiem i przyjąć rolę jeszcze przed przeczytaniem scenariusza.
Dodatkowym bodźcem była dla mnie możliwość spotkania z
Jeremym Ironsem. Potem okazało się jednak, że nie mamy ze sobą
żadnych wspólnych scen i mogliśmy poznać się dopiero na
premierze. Takie już jednak moje szczęście! Na planie „Bękartów
wojny” ani razu nie spotkałam na przykład Brada Pitta.
Główny bohater „Night Train…” postanawia
zmienić swoje życie pod wpływem przeczytanej książki. Czy tobie
również kiedyś coś podobnego?
Wierz mi lub nie, ale zyskałam
takie doświadczenie raptem kilka miesięcy temu! Właśnie wtedy
odkryłam dla siebie książkę Jamesa Freya - „The Final Testament
of the Holy Bible” , opowieść o Jezusie, który
przybywa do współczesnego Nowego Jorku. Znasz uczucie, gdy
idziesz do pracy, ale jesteś jakby nieobecny i nie możesz doczekać
się aż wrócisz, zamkniesz się w pokoju i z powrotem utoniesz w
świecie fikcji? To był właśnie mój przypadek. Gdy skończyłam
czytać „The Final Testament…”, wciskałam go prawie każdemu:
sąsiadom, rodzinie, przyjaciołom. W międzyczasie pomyślałam, że
skoro powieść zrobiła na mnie tak duże wrażenie, po prostu muszę
poznać autora. Napisałam do niego maila i kilka dni później byłam
już w samolocie do Nowego Jorku. To było szalone, ale w ogóle nie
żałuję, że to zrobiłam.
(...)
Swoją przygodę z USA rozpoczęłaś od
„Debiutantów” Mike’a Millsa. Czy praca nad kameralnym filmem
niezależnym pozwoliła ci łatwiej oswoić się z nową
rzeczywistością?
Miałam wielkie szczęście, że trafiłam akurat na
plan Mike’a. „Debiutanci” to w pewnym sensie historia miłosna,
a w przypadku mówienia o uczuciach emocje są znacznie ważniejsze
od precyzji. Zresztą naprawdę uwielbiam wypowiadać po angielsku
frazę „I love you”. Zwłaszcza, jeśli jej adresatem – tak jak
w „Debiutantach” – jest ktoś w typie Ewana McGregora.
W filmie Millsa stworzyłaś jedną z najbardziej
wiarygodnych kreacji w karierze. Czy w życiu codziennym również
uważasz się za osobę romantyczną?
Och, naprawdę różnie z tym bywa. W tym roku
zupełnie zapomniałam na przykład o Walentynkach! Gdy mój chłopak
zadzwonił z życzeniami, byłam akurat na festiwalu w Berlinie i
początkowo w ogóle nie zrozumiałam o co chodzi. Było mi wtedy
strasznie wstyd. Dla równowagi powiem jednak, że zdarzyło mi się
kiedyś zakochać od pierwszego wejrzenia. Później jednak nie
wyszło z tego nic poważnego.
Od pewnego czasu nie tylko grywasz w filmach, ale
także stawać po drugiej stronie kamery. To niezobowiązujące hobby
czy początek poważnej kariery?
To się jeszcze okaże. Na tę chwilę mogę
powiedzieć tylko, że kiedy trzy lata temu po raz pierwszy weszłam
na plan mojego reżyserskiego debiutu, bodaj pierwszy raz w życiu
miałam poczucie, że znajduję się we właściwym miejscu.
Czy podczas pracy nad filmem „Les Adoptes”
inspirowałaś się francuską klasyką?
Prawdę mówiąc, nie jestem jej szczególną
znawczynią. Znacznie bliższe wydaje mi się amerykańskie kino
niezależne. Gdy „Les Adoptes” wchodziło do kin, wszyscy mówili:
„hej, przecież to nie jest francuskie kino!”. Odpowiadałam
„dziękuję”, bo traktowałam to jako zrozumienie moich intencji.
Gdy pracowałam nad scenariuszem, po raz kolejny uświadomiłam sobie
jak bardzo inspirujący pozostaje dla mnie Mike Mills i
„Debiutanci”.
Czy Mills albo inny z reżyserów, z którymi
współpracowałaś, udzielił ci jakichś zawodowych wskazówek?
Najbardziej zapadły mi w pamięć słowa Luca
Bessona. Nigdy razem nie pracowaliśmy, ale spotkałam go na jakieś
sześć miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do „Les Adoptes”.
Sama nie wiem czemu, ale podeszłam do Bessona i powiedziałam:
„Cześć Luc, nie miałbyś jakiejś rady dla debiutującej
reżyserki?”. Luc zamyślił się chwilę i odparł: „Powiem ci
jedno: nie słuchaj niczyich rad. Na planie zostaniesz otoczona przez
szereg ludzi, którzy będą próbowali wpłynąć na twoje
najdrobniejsze decyzje. Grzecznie ich wysłuchuj, ale pamiętaj, by
pozostać wierną swojej wizji”.
Miałaś okazję spotkać się później z
Bessonem i podziękować mu za radę?
Swego czasu widywaliśmy się z Lukiem dość
często, bo jego „The Lady” wchodziło na ekrany francuskich kin
tego samego dnia, co mój film. Gdy pewnego razu spotkaliśmy się na
korytarzu studia telewizyjnego, Luc powiedział zaczepnie: „Założę
się, że twój film nie przyciągnie do kin więcej niż trzystu
tysięcy widzów. Jeśli się mylę, stawiam obiad”. Niestety,
zdobył ich „tylko” ponad dwieście, więc musiałam zaprosić
Luca do restauracji.
Czy równie ożywione relacje utrzymujesz także
z Quentinem Tarantino, z którym pracowałaś przy „Bękartach
wojny”?
Wiem, że w tej branży wszyscy przerzucają się
komunałami w rodzaju: „Utrzymujemy bliski kontakt i jesteśmy
przyjaciółmi”. A zatem: nie, nie jesteśmy. Bez wątpienia jednak
cieszę się, że poznałam Tarantino, wciąż mam dla niego sporo
sympatii. Jakiś czas temu Quentin zaprosił mnie na wielką premierę
„Django”, którą urządził w Paryżu. Byłam absolutnie
urzeczona tym filmem. W trakcie oglądania kilka razy zdarzało mi
się rozpłakać. Żeby wrócić do równowagi, po seansie musiałam
wręcz wypić setkę wódki!
Więcej w dzisiejszym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz