czwartek, 27 czerwca 2013

Przydałaby się mała rewolucja - rozmowa z Melanie Laurent





Piotr Czerkawski: Twoja kariera rozwija się niezwykle dynamicznie. Grywasz u coraz bardziej znanych reżyserów i wypracowałaś na ekranie własny styl oparty na połączeniu wdzięku i charyzmy. Odnoszę wrażenie, że w niedługim czasie możesz stać się dla francuskiej kultury ikoną formatu Catherine Deneuve czy Anny Kariny.

Melanie Laurent:  Och, daj spokój, francuscy dziennikarze nigdy nie napisaliby nic podobnego. Może po prostu traktują mnie jak towar przeznaczony na eksport?

Nawet jeśli grywasz zagranicą, najczęściej odrzucasz jednak propozycje występów w blockbusterach. Dlaczego postanowiłaś zrobić wyjątek akurat dla „Iluzji”?

W filmie Louisa Leterriera ujęło mnie to, że chociaż mamy do czynienia z kinem rozrywkowym, dostrzeżemy w nim również pewne ambicje. W pewnym sensie reżyser nawołuje przecież do walki z niesprawiedliwościami systemu i piętnuje nierówności społeczne.

No proszę, nigdy nie podejrzewałbym, że przy doborze ról bierzesz pod uwagę podobne kryteria. Czy czujesz się zaangażowana w politykę?

Nie interesuje mnie agitowanie na rzecz konkretnych partii, ale bardzo zależy mi na wspieraniu określonego sposobu myślenia. Współpracuję na przykład z Greenpeacem, a kilka lat temu wzięłam udział w kampanii społecznej dotyczącej zmian klimatycznych na naszej planecie. Swoją drogą, okoliczności w jakich doszło do tej współpracy wydały mi się naprawdę ekscytujące.

(...)

Póki co, ponad polityką wciąż jeszcze stawiasz jednak kino. Na ostatnim festiwalu w Berlinie zaprezentowałaś – wyreżyserowany przez Billiego Augusta – film „Night Train to Lisbon”. Jakie znaczenie miała dla ciebie możliwość współpracy z jednym z nielicznych reżyserów, którzy aż dwukrotnie zdobywali Złotą Palmę w Cannes?

Pewnego dnia mój agent zadzwonił do mnie i oznajmił: „Billie August chce z tobą porozmawiać”. „Och, dlaczego?”, spytałam speszona. Agent odparł: „Hm, on jest reżyserem, ty grasz w filmach. Może to jakaś wskazówka?”. Po czymś takim nie pozostało mi nic innego jak skontaktować się z Billiem i przyjąć rolę jeszcze przed przeczytaniem scenariusza. Dodatkowym bodźcem była dla mnie możliwość spotkania  z Jeremym Ironsem. Potem okazało się jednak, że nie mamy ze sobą żadnych wspólnych scen i mogliśmy poznać  się dopiero na premierze. Takie już jednak moje szczęście! Na planie „Bękartów wojny” ani razu nie spotkałam na przykład Brada Pitta.

Główny bohater „Night Train…” postanawia zmienić swoje życie pod wpływem przeczytanej książki. Czy tobie również kiedyś coś podobnego?

Wierz mi lub nie, ale zyskałam takie doświadczenie raptem kilka miesięcy temu! Właśnie wtedy odkryłam dla siebie książkę Jamesa Freya - „The Final Testament of the Holy Bible” , opowieść o Jezusie, który przybywa do  współczesnego Nowego Jorku. Znasz uczucie, gdy idziesz do pracy, ale jesteś jakby nieobecny i nie możesz doczekać się aż wrócisz, zamkniesz się w pokoju i z powrotem utoniesz w świecie fikcji? To był właśnie mój przypadek. Gdy skończyłam czytać „The Final Testament…”, wciskałam go prawie każdemu: sąsiadom, rodzinie, przyjaciołom. W międzyczasie pomyślałam, że skoro powieść zrobiła na mnie tak duże wrażenie, po prostu muszę poznać autora. Napisałam do niego maila i kilka dni później byłam już w samolocie do Nowego Jorku. To było szalone, ale w ogóle nie żałuję, że to zrobiłam.

(...)

Swoją przygodę z USA rozpoczęłaś od „Debiutantów” Mike’a Millsa. Czy praca nad kameralnym filmem niezależnym pozwoliła ci łatwiej oswoić się z nową rzeczywistością?

Miałam wielkie szczęście, że trafiłam akurat na plan Mike’a. „Debiutanci” to w pewnym sensie historia miłosna, a w przypadku mówienia o uczuciach emocje są znacznie ważniejsze od precyzji. Zresztą naprawdę uwielbiam wypowiadać po angielsku frazę „I love you”. Zwłaszcza, jeśli jej adresatem – tak jak w „Debiutantach” – jest ktoś w typie Ewana McGregora.

W filmie Millsa stworzyłaś jedną z najbardziej wiarygodnych kreacji w karierze. Czy w życiu codziennym również uważasz się za osobę romantyczną?

Och, naprawdę różnie z tym bywa. W tym roku zupełnie zapomniałam na przykład o Walentynkach! Gdy mój chłopak zadzwonił z życzeniami, byłam akurat na festiwalu w Berlinie i początkowo w ogóle nie zrozumiałam o co chodzi. Było mi wtedy strasznie wstyd. Dla równowagi powiem jednak, że zdarzyło mi się kiedyś zakochać od pierwszego wejrzenia. Później jednak nie wyszło z tego nic poważnego.

Od pewnego czasu nie tylko grywasz w filmach, ale także stawać po drugiej stronie kamery. To niezobowiązujące hobby czy początek poważnej kariery?

To się jeszcze okaże. Na tę chwilę mogę powiedzieć tylko, że kiedy trzy lata temu po raz pierwszy weszłam na plan mojego reżyserskiego debiutu, bodaj pierwszy raz w życiu miałam poczucie, że znajduję się we właściwym miejscu.

Czy podczas pracy nad filmem „Les Adoptes” inspirowałaś się francuską klasyką?

Prawdę mówiąc, nie jestem jej szczególną znawczynią. Znacznie bliższe wydaje mi się amerykańskie kino niezależne. Gdy „Les Adoptes” wchodziło do kin, wszyscy mówili: „hej, przecież to nie jest francuskie kino!”. Odpowiadałam „dziękuję”, bo traktowałam to jako zrozumienie moich intencji. Gdy pracowałam nad scenariuszem, po raz kolejny uświadomiłam sobie jak  bardzo inspirujący pozostaje dla mnie Mike Mills i „Debiutanci”.

Czy Mills albo inny z reżyserów, z którymi współpracowałaś, udzielił ci jakichś zawodowych wskazówek?

Najbardziej zapadły mi w pamięć słowa Luca Bessona. Nigdy razem nie pracowaliśmy, ale spotkałam go na jakieś sześć miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć do „Les Adoptes”. Sama nie wiem czemu, ale podeszłam do Bessona i powiedziałam: „Cześć Luc, nie miałbyś jakiejś rady dla debiutującej reżyserki?”. Luc zamyślił się chwilę i odparł: „Powiem ci jedno: nie słuchaj niczyich rad. Na planie zostaniesz otoczona przez szereg ludzi, którzy będą próbowali wpłynąć na twoje najdrobniejsze decyzje. Grzecznie ich wysłuchuj, ale pamiętaj, by pozostać wierną swojej wizji”.

Miałaś okazję spotkać się później z Bessonem i podziękować mu za radę?

Swego czasu widywaliśmy się z Lukiem dość często, bo jego „The Lady” wchodziło na ekrany francuskich kin tego samego dnia, co mój film. Gdy pewnego razu spotkaliśmy się na korytarzu studia telewizyjnego, Luc powiedział zaczepnie: „Założę się, że twój film nie przyciągnie do kin więcej niż trzystu tysięcy widzów. Jeśli się mylę, stawiam obiad”. Niestety, zdobył ich „tylko” ponad dwieście, więc musiałam zaprosić Luca do restauracji.

Czy równie ożywione relacje utrzymujesz także z Quentinem Tarantino, z którym pracowałaś przy „Bękartach wojny”?

Wiem, że w tej branży wszyscy przerzucają się komunałami w rodzaju: „Utrzymujemy bliski kontakt i jesteśmy przyjaciółmi”. A zatem: nie, nie jesteśmy. Bez wątpienia jednak cieszę się, że poznałam Tarantino, wciąż mam dla niego sporo sympatii. Jakiś czas temu Quentin zaprosił mnie na wielką premierę „Django”, którą urządził w Paryżu. Byłam absolutnie urzeczona tym filmem. W trakcie oglądania kilka razy zdarzało mi się rozpłakać. Żeby wrócić do równowagi, po seansie musiałam wręcz wypić setkę wódki!


 Więcej w dzisiejszym Dzienniku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz