Film So Yong Kim skutecznie przełamuje
stereotypy na temat przedstawiania na ekranie postaci muzyków
rockowych. „Dla Ellen” nie przypomina ani ckliwej ballady, ani
egzaltowanego protest songu. Opowieść o perypetiach młodego
artysty nie skupia się również na ukazaniu banalnego kontrastu
między sceniczną maską a autentyczną osobowością bohatera.
Zgodnie z intencją reżyserki, Joby Taylor ani razu nie objawia nam
się w trakcie swojego koncertu. Jedyny moment, w którym naśladuje
zachowania z występów, stanowi żałosne ukoronowanie pijackiego
wieczoru. Podczas wizyty w pubie popisuje się wtedy przed swoim
towarzyszem i prezentuje mu pokraczny układ taneczny do
rozbrzmiewającej w tle piosenki. Postawienie sprawy w ten sposób
sugeruje, że Joby interesuje reżyserkę nie jako wyniosły artysta,
lecz zmagająca się z codziennością jednostka. Pod względem
niedopasowania do rzeczywistości najbardziej przypomina chyba
bohaterów „Wszystkich odlotów Cheyenne’a” czy „Szalonego
serca”. Choć młodszy o kilkadziesiąt lat i dobre parę
kilogramów używek, trapiony jest przez nie mniej poważne problemy.
Walka o zachowanie godności najsilniej przejawia się w determinacji, z jaką stara się utrzymać prawo do opieki nad sześcioletnią córką, tytułową Ellen. To niełatwe zadanie. Rozwodząca się z Jobym żona ani myśli godzić się na jego prośby i porozumiewa się z nim jedynie za pośrednictwem adwokatów. Joby wbrew swej woli zostaje wciągnięty w serię prawniczych gierek, w których mała Ellen staje się wystawionym na sprzedaż towarem. Joby bez entuzjazmu akceptuje narzucone mu warunki gry. Zamiast skupiać się na analizie paragrafów, wolałby udowodnić, że zwyczajnie zasługuje na możliwość kontaktu z córką.
(...) Więcej w majowym KINIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz