środa, 12 czerwca 2013

Żegnaj, oryginale! O udanych i chybionych ekranizacjach literatury










Jeszcze przed premierą "Wielkiego Gatsby'ego" napisałem - dla świętej pamięci "Filmu" - tekst o udanych i chybionych ekranizacjach literatury. Zapraszam do czytania!


Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że „Wielki Gatsby” okaże się filmem małym. Podobne obawy prowokują  oficjalne zwiastuny nowego dzieła Baza Luhrmanna. Czwarta w historii adaptacja słynącej z elegancji powieści Francisa Scotta Fitzgeralda przypomina w nich rozbuchany teledysk Beyonce. Literacki klejnot sprawia wrażenie lśniącej tandetnym blaskiem podróbki. Na polskim podwórku równie ryzykowny wydaje się pomysł na adaptację  „Złego”. O przeniesieniu na ekran powieści Leopolda Tyrmanda choć raz w życiu przebąkiwał bodaj każdy liczący się polski twórca. Od słów do czynów postanowił  przejść dopiero Xawery Żuławski. W udzielanych prasie wywiadach twórca „Chaosu” niepokojąco dużo miejsca poświęca potrzebie „unowocześnienia” powieści i dostosowania jej do wymagań współczesnego widza. Czy na pewno jednak potrzebujemy „Złego”, w którym nieśmiertelny jazz zostanie zastąpiony przez miałki pop, a kwiecista fraza Tyrmanda zamieni się w dresiarskie esperanto?


Wyrażane w ten sposób niepokoje mogą okazać się zupełnie bezpodstawne. Zarówno Luhrmann, jak i Żuławski zaistnieli już przecież jako kaskaderzy wrażliwości potrafiący wyjść cało z największych adaptacyjnych opresji. Ten pierwszy zachwycił jurorów snobistycznego festiwalu w Berlinie za sprawą „Romea i Julii”, które bardziej niż dzieło Szekspira przypominało fotoopowieść z magazynu „Bravo”. Drugi kongenialnie przełożył na język kina niesforną polszczyznę Doroty Masłowskiej i uczynił z „Wojny polsko – ruskiej” jeden z najciekawszych rodzimych filmów ostatnich lat.


Wszystko wskazuje na to, że nie ma złych pomysłów, są tylko fatalne wykonania. Być może wkrótce doczekamy się więc „Czarodziejskiej góry” zrealizowanej w estetyce a la „Spring Breakers” i „W poszukiwaniu straconego czasu” z haszyszowym ciasteczkiem w miejsce proustowskiej magdalenki. Niebezpieczne związki literatury i filmu już zawsze prowadzić będą zarówno do brutalnych gwałtów, jak i owocnych romansów. O rozpiętej między miłością, a nienawiścią, pożądaniem, a nieufnością relacji między dwiema sztukami wypowiadało się już wielu pisarzy. Jeden z ciekawszych głosów w dyskusji należy  do Salmana Rushdiego. Autor „Szatańskich wersetów” wspominał w felietonie dla „Guardiana”, że zadaniem reżysera powinno być przede wszystkim rozpoznanie esencji przenoszonej na ekran książki. Sam proces adaptacji miałby natomiast nierozerwalnie łączyć w sobie poczucie zysku i straty.



Wskazane przez Rushdiego proporcje rzadko kiedy bywają jednak doskonale równe. Krytyka filmowa karmi się przesadą, więc z równą gorliwością celebruje wspaniałe zwycięstwa i spektakularne porażki. Spojrzenie na adaptacyjne klęski pozwala opracować specjalną kategorię pisarzy, którzy każdą kolejną książką sprawiają filmowcom nieliche kłopoty. Kino od dawna zdaje się cierpieć chociażby na kompleks Philipa Rotha. Wśród kolejnych ekranizacji trudno wskazać choćby jeden film dorównujący kunsztowi amerykańskiego mistrza. Najbardziej dotkliwą porażkę spośród wszelkich adaptatorów jego twórczości poniosła chyba Isabel Coixet. W „Elegii” hiszpańska reżyserka z niesmakiem odeszła od naturalizmu Rothowskiego „Konającego zwierzęcia”. Powieściowy smród rozkładającego się ciała Coixet zastąpiła wonią luksusowych perfum, a w miejscu pierwotnego sarkazmu umieściła żałobną egzaltację.

Rozminięcie  z wrażliwością pisarza należy najczęstszych bolączek nieudanych adaptacji. Na własnej skórze przekonał się o tym chociażby Walter Salles, który we „W drodze” bynajmniej nie poszedł w ślady literackiego pierwowzoru. Rozgniewanych beatników z kultowej powieści Jacka Kerouaca z niejasnych przyczyn zastąpili na ekranie wymuskani chłoptasie rodem z reklamy sieci H&M. Niewiele lepiej powiodło się Bruce'owi Robinsonowi z „Dziennikiem zakrapianym rumem”. Bardziej przekartkowana niż przeczytana ze zrozumieniem powieść Huntera S. Thompsona została na ekranie odarta z przenikającej ją goryczy i bezradności. W ujęciu Robinsona „Dziennik...” zamienił się w  - opowiadaną przy źle przyrządzonym drinku - knajpianą anegdotę.

Więcej w majowym FILMIE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz