Oryginalny tytuł pańskiego filmu -
„Le Capital”- budzi skojarzenia ze słynnym dziełem Karola
Marksa. Czy w czasie realizacji „Żądzy bankiera” często myślał
pan o tej postaci?
Jeśli tak, to
zapewne nieświadomie. Nie jestem ekspertem od Marksa, nie znam
wszystkich jego książek. Wydaje mi się jednak, że potrafił
perfekcyjnie zanalizować kapitalistyczne społeczeństwo swoich
czasów, a część jego poglądów pozostaje aktualna po dziś
dzień. Niemniej jednak, sympatyzowanie z Marksem jest bardzo
niebezpieczne. To śmieszne, ale dla wielu ludzi pozostaje on kimś w
rodzaju ateistycznego Chrystusa, który zostaje otoczony quasi –
religijnym kultem.
Czy myśli pan, że właśnie na
bezkrytycznym stosunku do dawnych idoli polega główny problem
współczesnej lewicy?
Obawiam się, że
chodzi o coś więcej. W dzisiejszych czasach lewica zatraciła swój
dawny etos. Określanie siebie socjaldemokratą zawsze było dla mnie
czymś więcej niż tylko deklaracją polityczną. To wybór etyczny,
który zakładał niezgodę na zastaną rzeczywistość, proponował nieustanną
próbę jej ulepszania. Dziś chyba mało kto myśli już w ten
sposób. Niezależnie od reprezentowanej ideologii, skupia się na
uzyskaniu dostępu do władzy i pieniędzy.
Zajmuje się pan nie tylko
reżyserią, ale od wielu lat piastuje pan funkcję dyrektora
Filmoteki Francuskiej. Czy instytucji tej udało się zachować
świetność z czasów kina Nowej Fali?
Wszyscy bardzo się
o to staramy. Zależy nam przede wszystkim, aby Filmoteka nie
zamieniła się w smętne archiwum pełne zakurzonych, celuloidowych
kopii. Nasza misja polega na tym, aby gromadzić filmy,
odrestaurowywać je, a potem z dumą pokazywać publiczności. Każda
z tych trzech aktywności pozostaje jednakowo ważna. Przy okazji
staramy się przekazać widzom możliwie jak najszerszy obraz czyjeś
twórczości. Jeśli organizujemy retrospektywę Jacquesa Demy, to
nie tylko prezentujemy jego filmy, lecz przygotowujemy wystawy i
panele dyskusyjne, które pozwalają dowiedzieć się czegoś o jego
życiu. W ten sposób sztuka łączy się z rzeczywistością,
zupełnie jak w czasach Nowej Fali.
Choć nigdy formalnie nie związał
się pan z Nową Falą, tworzył pan w momencie jej największego
rozkwitu. Jakie są pańskie poglądy na temat tego nurtu?
Uwielbiam Nową
Falę, ale zawsze będę traktować ją jako uzdolnioną córkę
włoskiego neorealizmu. Twórcy tacy jak Truffaut, Chabrol czy Rohmer
sami nie sprowokowali żadnego przełomu, lecz położyli wielkie
zasługi w utrwaleniu rewolucji zapoczątkowanej przez starszych
kolegów, którymi się zresztą fascynowali. Nowa Fala rozwinęła
ideę zbliżania się filmu do prawdziwego życia, a następnie
zapewniła jej przetrwanie wśród kolejnych pokoleń twórców.
Duch Nowej Fali zaznaczył się
także w rewolucji Maja 68. Jak pan – naoczny świadek tamtych
wydarzeń – ocenia dziś ich znaczenie?
W 1968 roku
mieszkałem w centrum Paryża, każdego dnia obserwowałem więc
zamieszki na własne oczy i byłem nimi głęboko poruszony. Z
dzisiejszej perspektywy uważam, że tamta rewolucja była pełna
pięknych idei i w autentyczny sposób zmieniła obyczajowość
zachodnich społeczeństw. Znaczenia tego dziedzictwa nie przekreśli
nawet ironia z jaką obserwuję wielu ówczesnych kontestatorów,
którzy stali się dziś przedstawicielami establishmentu.
W jaki sposób francuski Maj
wyróżniał się na tle podobnych protestów w innych europejskich
krajach?
Na całe szczęście
we Francji udało się uniknąć przemocy i wymuszania swoich żądań
drogą terroru, a więc drogi, którą we Włoszech poszły chociażby
„Czerwone brygady”. We Francji rewolucjoniści byli na tyle
rozsądni, by zrozumieć, że krwawy bunt zaprowadzi ich donikąd.
W przeciwieństwie do wielu lewicowo
zorientowanych kolegów, nie uległ pan zauroczeniu sowieckim
komunizmem. W 1970 roku zrealizował pan nawet film „Spowiedź”,
który otwarcie piętnował patologie tego systemu. Skąd wzięła
się w panu taka potrzeba?
Fascynacja
komunizmem do pewnego stopnia wydawała mi się zrozumiała. Po II
wojnie światowej wszyscy żyliśmy w poczuciu kryzysu moralności i
wyczerpania pewnych idei. Komunizm dawał szansę na zbudowanie od
podstaw nowego, może doskonalszego systemu wartości. Bardzo szybko
wszystko to okazało się jednak wielkim fałszem. Piękne założenia
doprowadziły do powstania naprawdę ohydnej dyktatury. Właśnie o
tym paradoksie chciałem opowiedzieć w „Spowiedzi”.
W jaki sposób przyjęto „Spowiedź”
tuż po premierze?
Moje intencje
zostały wypaczone, ale nie była to żadna nowość. Gdy wcześniej
nakręciłem „Z”, zostałem ochrzczony komunistą, po „Spowiedzi”
stałem się antykomunistą, a teraz, po premierze „Żądzy
bankiera” nazywają mnie marksistą. Jak pan widzi, historia
zatacza koło, ale ja na szczęście nauczyłem się już, by nie
nadawać tym etykietkom żadnego znaczenia.
Osobiście najbardziej cenię
pańskie kino za bezkompromisowość. W „Zaginionym” nie wahał
się pan opowiedzieć o okrucieństwach chilijskiej dyktatury, choć
reżim Pinocheta wciąż trwał w najlepsze. Skąd bierze się w panu
ta odwaga?
Nigdy się nad tym
nie zastanawiam, kiedy kręcę film, staram się nie myśleć o
konsekwencjach i nie słuchać podszeptów zdrowego rozsądku. W
przeciwnym razie, niemal każdy scenariusz musiałbym pewnie odkładać
z powrotem do szuflady.
Więcej w dzisiejszym wydaniu Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz