Tamtej nocy
obudził mnie głos. Całkiem miły. Bez wątpienia kobiecy.
Odruchowo podszedłem do otwartego okna. Usłyszałem wyraźnie:
„Hej, nie chciałbyś zejść na dół i zobaczyć, czy niczego mi
nie brakuje?”. Powoli otworzyłem półprzymknięte oczy.
Dziewczyna przypominała mi trochę Jennifer Lawrence, ale z
obowiązkową domieszką licealnej egzaltacji. W sam raz, by się
zainteresować, ale jednocześnie nie speszyć. Widziałem ją
zresztą nie po raz pierwszy. Chodziła chyba do równoległej klasy.
Obserwowaliśmy ją czasem z kumplami na korytarzu. Glaca twierdził
nawet, że kiedyś się całowali. Kto by jednak wierzył Glacy?
Zorientowałem
się, że moje milczenie trwa zdecydowanie za długo. Sięgnąłem po
schowaną w szufladzie butelkę wina i upiłem odrobinę. „Masz
ochotę?”, spytałem. Nie czekając na odpowiedź, zrzuciłem
butelkę na dół. Dziewczyna złapała ją z refleksem i od razu
pociągnęła solidny łyk. Poczułem, że się dogadamy.
„Przyjdziesz tu czy mam się odpieprzyć?” - spytała wyraźnie
zniecierpliwiona. Początkowo uznałem, że – jak człowiek –
zejdę schodami. Po chwili oceniłem, że to jednak za duże ryzyko.
Ojciec ma lekki sen i na pewno nie byłby zachwycony, gdyby zobaczył,
że wymykam się gdzieś o tej porze. Stary dawno temu ubzdurał
sobie, że zrobi ze mnie prawnika, a przyszli prawnicy „siedzą po
nocach i zakuwają po to, żeby zrobić aplikację a potem byczyć
się i liczyć pieniądze”. Mowy nie ma, schody to za duże ryzyko.
Pozostał mi jedynie skok. W końcu było to tylko pierwsze piętro.
Trochę się wahałem, ale pomyślałem, że we śnie i tak nie
zdarzy mi się nic lepszego. W ten sposób podjąłem decyzję.
Poszło mi nawet
nieźle. Wylądowałem na czworakach, otrzepałem się i wyciągnąłem
rękę ku nowej znajomej:
- Patryk jestem. A ty?
- Karina
- Dlaczego nie śpisz?
- Nie mogę. Przedawkowałam pigułkę szczęścia
- Co takiego?
- No, citalopram. Podkradam go czasem matce kiedy nic mi się nie chce
- Nigdy nie ma pretensji?
- Bierze tego tyle, że i tak by się nie zorientowała
- Wiesz co? Detektyw Marlowe powiedziałby, że niezły z ciebie numer.
- Kto?
- Detektyw Marlowe.
- Z którego to serialu?
- Nieważne...
- Hej, masz może fajkę?
Wyjąłem
papierosa i podałem jej go. Ku mojemu zaskoczeniu, Karina sprawnie
rozcięła bletkę, wysypała część tytoniu i zastąpiła go czymś
zupełnie innym. Od razu wiedziałem, co się święci.
- Gdzie się tego nauczyłaś? - spytałem zdziwiony
- Na obozie harcerskim – odparła od niechcenia.
Karina pomocowała
się chwilę z jointem, odpaliła go i podała mnie. Bez słowa
poszliśmy w stronę parku. „Park” to zresztą za dużo
powiedziane. Parę drzewek na krzyż, kilku szczających pijaków i
zagubione, bezpańskie psy. W okolicy i tak nie było jednak nic
lepszego.
- Masz chłopaka? – zagaiłem w pewnym momencie
- No. Ale nie przejmuj się. To kurdupel. W razie czego dałbyś mu radę.
- Ale ja nie chcę używać przemocy!
- Być może będziesz musiał
- Nie bądź taka pewna. W każdym razie, nie byłby zadowolony gdyby nas tu razem zobaczył
- Może. Nie dbam o to. Właściwie to trochę mnie wkurwia
- Czemu?
- Pewnie mnie nie kocha. Myślę, że leci na moją siostrę. Ostatnio zaprosiłyśmy go na obiad i cały czas gapił jej się w cycki.
- No to po co z nim jesteś?
- Chyba po prostu nie lubię samotności
W tym momencie
pogawędkę przerwał nam idący z naprzeciwka menel. Nigdy wcześniej
go nie widziałem. Nie przeszkodziło mu to jednak rozpromienić się
na mój widok i krzyknąć: „Cześć Andrzej!”. Westchnąłem
cicho i podałem mu papierosa. Na szczęście to wystarczyło, żeby
sobie poszedł. Mogliśmy wrócić do rozmowy.
- Dlaczego właściwie przyszłaś dziś akurat do mnie? - spytałem zaciekawiony
- Hm... Jesteś przystojny, wydajesz się dość bystry. Obserwowałam cię od dłuższego czasu
- Serio?
- Nie, głupku. Tylko u ciebie w całej okolicy paliło się światło.
Cholera!
Rzeczywiście, tego wieczora zasnąłem przecież nad „Czarodziejską
górą”.
- Właściwie to jest jeszcze jeden powód – dodała po chwili Karina.
- No?
- W szkole mi kazali
- Jak to?
- No, na kółku scenariuszowym. Opowiadanie pod tytułem „Podeszłam do nieznajomego chłopaka....”
- Nie mogłaś tego po prostu wymyślić?
- Chyba mam zbyt ubogą wyobraźnię.
- Nie sądzisz jednak, że to trochę banalne?
- Niby co?
- Chłopak i dziewczyna, którzy nigdy się nie znali, spacerują ze sobą po nocy i całe to gówno...
- Hm, zależy jak to rozwiniesz. Znasz „Zielony promień”?
- Verne'a?
- Nie. Rohmera.
- To się ze sobą łączy?
- Poniekąd. Samotna dziewczyna snuła się w wakacje po Francji, strasznie się nudziła i nie mogła znaleźć towarzystwa. Tuż przed powrotem, w dworcowej poczekalni, zagadał do niej jakiś chłopak. Czytali chyba tę samą książkę. Po chwili wiedzieli, że to jest to!
- Brzmi jak z telenoweli!
- Wcale nie. To spotkanie tak naprawdę nie było przypadkowe. Wszystko, co wcześniej przeżywała przygotowywało ją na tę jedną sytuację.
- Chyba nie łapię
- Ja w sumie też nie do końca. Ale może wcale nie trzeba?
Co można było
odpowiedzieć na coś takiego? Oboje czuliśmy, że robi się coraz
później i trzeba powoli wracać. Zasugerowałem Karinie, że ją
odprowadzę. Nie powiedziała „nie”. Przespacerowaliśmy w
milczeniu jakieś pięć minut nim dotarliśmy do jej domu.
- Spotkamy się jeszcze? - spytałem
- Nie wiem. Za jakieś 2 tygodnie się przeprowadzam
- Czemu?
- Ojciec dostał przeniesienie
- Co robi?
- Jest proboszczem. Ludzie zaczynali już gadać i trzeba było coś z tym zrobić
- Pieprzysz!
- No jasne, głupku. Pracuje w jakieś korpo. Nie do końca wiem czym się zajmuje. Matka chyba też się w tym gubi.
- Przyjdę do ciebie w przyszłym tygodniu
- W porządku, byle wieczorem. Rzuć kamykiem w moje okno, to po lewej. Możemy znowu pójść na spacer.
- A jeśli wybiję szybę?
- Nie szkodzi. I tak się przecież wyprowadzamy.
Po tych słowach Karina oddaliła się w kierunku drzwi. Nie miałem już co robić, więc powoli ruszyłem w stronę swojego domu. W międzyczasie wzeszło słońce, ale nie miało to chyba większego znaczenia.
***
W czwartkowe popołudnie leżałem na
łóżku i rozważałem niedawne słowa Glacy. „Nie możesz pójść
do niej za wcześnie, bo uzna cię za pedała, który chce się z nią
zaprzyjaźnić. Z drugiej strony, nie możesz pójść za późno, bo
i tak pomyśli, że jesteś pedałem, ale takim, który nie jest nią
zainteresowany. Według moich wyliczeń, najlepiej będzie jak
odezwiesz się do niej za trzy dni i pięć godzin”. Glaca otarł
się kiedyś o czwórkę z matmy, więc uznałem, że ma rację. Nie
muszę chyba mówić, że trzeci dzień wypadał właśnie w
czwartek, a ja zaczynałem się już trochę denerwować. Dla
zabicia czasu włączyłem telewizor. Na jednym z kanałów
uśmiechnięty głupkowato celebryta przekonywał: „Kup parawan
nawannowy!”. Nonsens. Kto w ogóle umiałby to powtórzyć?
Białoszewski? Mniejsza z tym. Gdzie indziej nadawali film z
Lorenzo Lamasem, który podrywał właśnie jakąś głupkowatą
lalę. W pewnym momencie lala spytała: „Hej, jakie to uczucie
zabić człowieka?”. Lamas oparł się o ścianę, wyczekał,
zaciągnął się papierosem i odparł: „Zajebiste”. Stwierdziłem
nagle, że mam tego dosyć i lepiej żebym przygotował się do
spotkania z Kariną.
Tego dnia sprzyjało mi szczęście.
Rodziców nie było w domu, a więc skorzystałem z okazji i
zerknąłem do szafy ojca. Po przekopaniu się przez stertę rupieci
dotarłem w końcu do marynarki, którą nosił ponoć sam Leon
Niemczyk. Nie bardzo wiedziałem kto to jest, ale brzmiało dość
szpanersko. Ojciec miał zresztą na ten temat całą rodzinną
legendę, ale najczęściej odpływałem, gdy docierał do połowy.
Grunt, że marynarka śmierdziała wyższą sferą, a o to przecież
mi chodziło. Tak wystrojony mogłem wypełnić resztę planu i
podejść do pobliskiej kwiaciarni.
Właściwie chodziło o budę z
badylami, która miała tę jedną zaletę, że była otwarta do
późna. A przynajmniej być powinna, bo gdy w końcu dotarłem na
miejsce przywitały mnie zasłonięte żaluzje. Baśka, właścicielka,
lubiła jednak czasem wykręcać takie numery, więc nie dałem za
wygraną. Waliłem w drzwi chyba z dziesięć minut, gdy w końcu
wysunęła się zza nich masywna dłoń, która zawiesiła na klamce
kartkę z napisem „Kwiatów brak!”. Wiedziałem, rzecz jasna, że
to blef. Tłusta locha najpewniej znów zorganizowała popijawę na
zapleczu. Tak czy owak, musiałem zdobyć kwiaty jakoś inaczej.
Wtedy właśnie przypomniałem sobie o
Kierżakowej. Kierżakowa była wdową po rosyjskim generale, która
przysłużyła się ludzkości tylko tym, że hodowała w ogrodzie
rzadki gatunek orchidei. To nie wystarczyło jednak, żeby wzbudzić
sympatię moich rodziców. Z Kierżakowami nienawidziliśmy się od
tak dawna, że nikt nawet nie pamięta do końca o co poszło.
Podobno dziadek nazwał kiedyś tego generała „dupkiem”, a
generał zainterweniował i dziadkowi odebrano talon na Wołgę. Gdy
dziadek popił na imieninach, lubił jednak chwalić się, że to
wszystko za sprzyjanie „Solidarności”. Prawda to czy nie,
Kierżakowów należało nienawidzić do dziś, a najbardziej celował
w tym wszystkim ojciec. Pamiętam, że, żeby wkurzyć starą tatko
wsiadł któregoś wieczora za kierownicę jej samochodu i przestawił
go o trzy przecznice dalej. Nazajutrz Kierżakowa wpadła w popłoch,
postawiła na nogi całą dzielnicę, a policjanci znaleźli samochód
po 15 minutach i tylko się z niej śmiali. Wtedy chyba po raz
pierwszy odniosłem wrażenie, że mój ojciec jest człowiekiem
sukcesu. Byłem dumny, że kradnąc orchidee, mogę choć trochę
zbliżyć się do tamtego wyczynu. Gdy przeskakiwałem przez płot,
naturalnie myślałem też o dziadku i o „Solidarności”. No i o
tym jak bardzo nie znoszę Dostojewskiego. Rodowa zemsta smakowała
słodko jak dawniej.
Z orchideami w ręce udałem się w
końcu w stronę mieszkania Kariny. Im bardziej się do niego
zbliżałem, tym lepiej słyszałem dobiegające z okolicy krzyki.
Jakaś kobieta darła się z okna na faceta i rzucała w niego
rozmaitymi przedmiotami. Przyjrzałem się układowi mieszkań i po
chwili byłem pewien, że to matka Kariny wyrzuca z domu jej ojca.
Kobieta wrzeszczała tak głośno i szybko, że ledwo mogłem
zrozumieć, co mówi. Sprowadzało się to głównie do tekstów
typu: „skoro traktujesz dom jak hotel, to właśnie wystawiam ci
rachunek!”. Potem zaczęła wykrzykiwać kobiece imiona, najpewniej
należące do kochanek męża. Pośród tych wszystkich Asi, Basi i
Kasi szczególne wrażenie zrobiła Inez. Z wrzasków kobiety
wynikało, że ojciec Kariny musi być dość ciekawym człowiekiem.
Przyjrzałem mu się przez chwilę i poczułem instynktowną
sympatię. Mężczyzna był ubrany w garnitur i wyglądał jak ktoś
kto za chwilę wybiera się na elegancką kolację, najpewniej w
towarzystwie Inez. W jego oczach nie dostrzegłem złości, a jedynie
coś w rodzaju zakłopotania. Facet chodził w kółko i czekał aż
matka Kariny do reszty się wyładuje. W pewnym momencie jednak
zmęczył się, rozejrzał dookoła i przytargał ze śmietnika
utrzymaną w całkiem niezłym stanie kanapę. Ojciec Kariny, usiadł,
westchnął cicho i włożył do ust papierosa. Naprawdę polubiłem
tego faceta. Widząc, że dość nieporadnie szuka w kieszeniach
zapalniczki, podszedłem i bez słowa podałem mu ogień. Po chwili
gorzko tego pożałowałem, bo gdy się zbliżałem, dostałem w głowę
ramą ze zrzucanym z okna ślubnym zdjęciem. Oddaliłem się i
spostrzegłem, że pośród wielu innych przedmiotów matka Kariny
wywaliła także torbę podróżną. Jej mąż zobaczył to,
zadzwonił gdzieś z komórki i zaczął mozolnie ładować do torby
wyrzucane ubrania i rzeczy codziennego użytku. Scena trwała
dłuższą chwilę aż pod blok nadjechała taksówka. Na pytające
spojrzenie taryfiarza ojciec Kariny rzucił tylko: „pan poczeka.
Pakuję się” i dokończył zbieranie szpargałów. Gdy napełnił
całą torbę, jego żona zrzuciła jeszcze kurtkę i – gorzko
łkając - krzyknęła: „Masz, ostatnio robi się coraz zimniej.”
Po wszystkim kobieta zamknęła okno i tyle ją widzieliśmy.
Patrzyłem na tę scenę jak
zahipnotyzowany i nawet nie zorientowałem się, że Karina zaszła
mnie od tyłu. Odczułem jej obecność dopiero, gdy wyrwała mi z
ręki orchidee i wyrzuciła je do kosza. Potem zlustrowała mnie i
moją marynarkę i rzuciła:
- A ty co? Przyszedłeś się oświadczyć? Wpadnij lepiej do mojej matki. Chyba jest wolna
- Poznałaś kiedyś Inez? - zrewanżowałem się
- Tak, to żona naszych przyjaciół. Całkiem niezła. Gdyby nie ojciec, sama mogłabym ją wyrwać
- Daj spokój. Podobno Hiszpankom po czterdziestce rosną wąsy.
- Skąd to wiesz?
- Od Glacy
- Glaca...
- Właśnie, podobno się całowaliście
- Ech, „całowaliśmy...” to za dużo powiedziane
- Hę?
- No, założyłam się kiedyś z przyjaciółką, że w pół godziny wypiję całą butelkę whisky. Przegrana miała całować się z Chudkiem.
- Nie bardzo rozumiem...
- No i wypiłam, ale potem się wyrzygałam. Nie bardzo wiedziałyśmy, co z tym zrobić
- A skąd w tym wszystkim Glaca?
- Uznałyśmy, że przegrałam, ale nie muszę całować się z Chudkiem, tylko z kimś innym. Wybrałam Glacę. To też oblech, ale jednak trochę mniejszy.
W trakcie tej rozmowy niepostrzeżenie
zaczęliśmy przesuwać się w stronę mojego domu. Nie powiem, że
nie było mi to na rękę.
- Możesz dziś zostać, ile chcesz. Moi rodzice poszli na imieniny do wujka Jarka – podjąłem po chwili
- A więc kiedy wrócą?
- Kto ich tam wie. Ze trzy lata temu matka znalazła się dopiero po paru dniach gdzieś w Kołobrzegu. Potem nigdy o tym nie rozmawiali.
W końcu doszliśmy do mieszkania.
Otworzyłem drzwi i zaprosiłem Karinę do pokoju. Sam zająłem się
rozlewaniem wina. W międzyczasie Karina podeszła do półki z
książkami i nie wiedzieć czemu wybrała kieszonkowe wydanie
„Myśli” Pascala. Po chwili milczenia spytała:
- Hej, a to nie ten od przepisów kulinarnych?
- Jak możesz...
- Żartuję, głupku! Widziałam przecież „Moją noc u Maud”
- A, to ten francuski
- A jaki? Tylko Francuz mógł nazwać film w ten sposób
Karina nadal przeglądała książkę,
znad której w pewnym momencie wyszeptała: „Gdyby nos Kleopatry
był krótszy, inne byłyby losy świata”. Tymczasem ja pomyślałem
o podkręceniu nastroju i włączeniu jakiejś muzyki. Mój wybór
padł na Sigur Ros. Karina kątem oka dostrzegła jednak okładkę i
zrobiła minę, po której udałem tylko, że porządkuję półkę.
„Pieprzyć muzykę – pomyślałem – czas zabrać się do
dzieła”. Siegnąłem po kieliszki z winem. Gdy podawałem jeden
Kariny, pocałowałem ją w usta. Dziewczyna odsunęła się bez
agresji, acz stanowczo.
- Nie możemy zrobić tego od razu. Jeśli tak to się skończy, nie będziemy się szanować. - wyjaśniła
- Jeśli nie zrobimy tego w ogóle, to też nie będziemy się szanować – odparłem z przekąsem
- Nie bocz się. Musimy się lepiej poznać
- Niby jak?
- Zdradź mi trzy najmniej istotne fakty o sobie!
- W porządku: noszę okulary, choć nie mam wady wzroku, wkręcam dziewczyny, że piszę wiersze, a tak naprawdę czytam im Stachurę, a moja ulubiona liczba to 833. A ty?
- Boję się Bułgarów, przed klasówką jeżdżę od pętli do pętli, bo umiem skupić się tylko w tramwaju i lubię oglądać filmy w językach, których nie znam.
Po tym wszystkim opróżniliśmy nasze
kieliszki, a ja wlałem po jeszcze jednej porcji.
- No, całkiem nieźle. A teraz powiedz mi o najbardziej wstydliwej rzeczy jaka kiedykolwiek ci się przydarzyła. Ja zrobię to samo – zaproponowała Karina
- Próba samobójcza. Kompromitująco nieudana
- Próba aborcyjna. Wstydliwy sukces.
- Opowiedz coś więcej!
- Miałem z 16 lat. Byłem chyba nieszczęśliwie zakochany, a rodzice od dawna mnie wnerwiali. A może po prostu tego wieczora obejrzałem „Stroszka” i za długo słuchałem Joy Division. W każdym razie postanowiłem, że ze sobą skończę. Napisałem nawet list pożegnalny. Zamknąłem się już w pokoju, ale nigdzie nie mogłem znaleźć sznura, który kupiłem, żeby się powiesić. Nazajutrz okazało się, że ojciec go zabrał, bo potrzebował obwiązać coś w samochodzie. Podarłem list i stwierdziłem, że chyba na to za wcześnie
- Wow!
- A jak było z aborcją?
- Normalnie. Wpadłam po swoim pierwszym razie w wieku 16 lat. Kolega, z którym to zrobiłam wydał oszczędności na iPhone'a i nie miał kasy na zabieg, więc musiałam przyznać się matce. Ojciec pod żadnym pozorem nie mógł się dowiedzieć, bo by się wkurwił, a poza tym po czymś takim kumple wywaliliby go pewnie z koła łowieckiego. Ściemniłyśmy mu więc coś o odrośnięciu trzeciego migdała i umówionego dnia pojechałyśmy do kliniki.
Po tych wyznaniach oboje się
zaśmialiśmy i opróżniliśmy kolejne kieliszki wina. Zbliżyliśmy
się, a potem zaczęliśmy nieśmiało wymieniać pocałunki. W
najgorszym momencie z możliwych otworzyły się drzwi do domu.
- Co się stało? - krzyknąłem, gdy udało mi się opanować zdziwienie
- Impreza odwołana. Wujek Jarek dostał ataku serca. Na szczęście ojciec go reanimował, a ciotka zadzwoniła na pogotowie i powiedziała, że Jarek jest sekretarzem stanu. Wiesz, nazywają się przecież tak samo... Karetka przyjechała prawie natychmiast, wzięła go do szpitala i teraz jest już w porządku.
Nie było czasu,
by się nad tym zastanawiać. Karina musiała jak najszybciej się ewakuować.
Na szczęście, gdy odwróciłem się w jej stronę, zobaczyłem, że
zeskoczyła już na dół przez okno. Żeby lepiej się wracało, zrzuciłem jej
butelkę z resztką wina. Karina pociągnęła łyk z gwinta i
pomachała mi na pożegnanie. Miałem pewność, że jeszcze się
spotkamy.
(...)
hmmm zapowiada się ciekawie i całkiem nieźle się czyta :)
OdpowiedzUsuńta butelka wina z szuflady to w niej leżała ? jeśli tak to raczej wino z nakrętką ( w sumie pasujące do młodego chłopaka ale chyba nie takiego jak Patryk ) bo wetknięty korek raczej by nie był odpowiednio szczelny
optymalne natężenie "smaczków"
przepraszam za czepialstwo :)
Dzięki, czepialstwo o detale mile widziane, bo bywa naprawdę pomocne :)
OdpowiedzUsuń