sobota, 14 czerwca 2014

Dlaczego artyści nie noszą piżam? - rozmowa z Piotrem Stasikiem






Piotr Czerkawski: W jednej ze swych notek biograficznych piszesz: „Gdybym nie był filmowcem, zostałbym rolnikiem”. Poważnie?

Piotr Stasik: Wszyscy moi przodkowie byli rolnikami, więc byłem pewien, że pójdę w ich ślady. Z mojej perspektywy abstrakcyjny wydawał się nawet zawód urzędnika, a co dopiero reżysera filmowego. Dziś jestem jednak pewien, że spędzenie dzieciństwa na wsi miało kluczowe znaczenie dla mojej  wrażliwości. Wieś z moich czasów to przestrzeń czysta, pozbawiona zewnętrznych bodźców, może nawet trochę nudna. Dzięki temu jednak bardzo mocno pobudziła wyobraźnię, która pomaga ożywić otaczający świat. Podobną funkcję spełniały w moim życiu także książki.

Jakie dziecięce lektury szczególnie wryły ci się w pamięć?

Książki o Indianach. Bardzo utożsamiałem się z ich bohaterami. W literaturze fascynowało mnie jednak znacznie więcej tematów. W dzieciństwie przeczytałem chyba wszystkie pozycje z wiejskiej biblioteki. Gdy jej zasoby przestały mi wystarczać, zacząłem zaopatrywać się w książki w najbliższym większym mieście, czyli w Sieradzu. Jeździłem tam mniej więcej raz na tydzień i za każdym razem wracałem z nową lekturą. Te wyprawy były dla mnie jak rytuał, trochę jak święto. 

Kiedy w tym pejzażu pojawiło się także kino?

Mniej więcej równolegle z książkami. Miałem 8,9 lat. Duża w tym zasługa ówczesnej telewizji, która wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Dzięki Jedynce poznałem filmy Wajdy, Konwickiego czy Bergmana. Nieważne, że jako dziecko niewiele z nich rozumiałem. Pojedyncze sceny robiły na mnie tak duże wrażenie, że na trwałe zapisały się w podświadomości.

Gdy wspominasz dzieciństwo, masz w głowie także jakieś pojedyncze obrazy z tego okresu?

Buduję indiańską wioskę z worków foliowych po nawozach, a w tle kościelne dzwony wzywają na nabożeństwo majowe. Byłem wtedy rozdarty między wolnością tego „aktu twórczego”, a silnym poczuciem obowiązku.

Religia odgrywała w twoim życiu tak istotną rolę?

Mieszkałem 200 metrów od barokowego kościoła, w którym podziwiałem obrazy i rzeźby, wsłuchiwałem się w dźwięk organów. Chodziłem tam jak do teatru. 

Jako człowiek wychowany na wsi masz pewnie swoje zdanie na temat sposobu portretowania prowincji w polskim kinie?

Nie lubię się mądrować, ale mam wrażenie, że wielu reżyserów stara się o przesadny autentyzm, realizm a przez to uzyskuje efekt zgoła przeciwny. Budują wiejskie scenografie zamiast wykorzystać istniejące przestrzenie i miejsca, próbują odwzorować obyczaje, ale pozostają w swych staraniach zbyt ostentacyjni, czyści i idealni. Na ekranie czuć, że mamy do czynienia ze spojrzeniem człowieka z zewnątrz. Nie marzę o realizacji fabuł, ale myślę, że kiedyś jeśli spróbuję nakręcić film to uda mi się uniknąć tych stereotypów.

To ciekawe, bo, gdy oglądałem twoje dokumenty, byłem pewien, że przejście do fabuły jest tylko kwestią czasu.

Takich decyzji nie da się zaplanować. Gdy mam w planie jakiś film, najpierw długo przygotowuję się do jego nakręcenia, zdobywam wiedzę, poznaję realia i prowadzę wyczerpującą dokumentację. W następnym etapie zupełnie wyłączam jednak racjonalne myślenie i zawierzam wyłącznie swojej intuicji. To ona ma decydujący wpływ na ostateczny kształt i formę filmu. Swoją strategię nazywam żartobliwie „efektem kanapy”: najpierw ją rozsuwam i długo ścielę, a potem po prostu zaczynam śnić.

Nieźle sobie to wykombinowałeś.

Tyle tylko, że zanim mogłem sobie na to pozwolić, przez kilka lat musiałem sprzedawać ogórki i ziemniaki na targu. W ogóle nie żałuję jednak tych doświadczeń. Powiem więcej, dzięki nim nauczyłem się produkować filmy: poznałem siłę pieniądza, nauczyłem się targować i reklamować własne produkty.

W jednym z wywiadów przyznałeś, że współczesne polskie kino wydaje ci się zbyt przygnębiające. Zgadzam się z tym w zupełności. Może jednak istnieją wyjątki potwierdzające regułę, na przykład filmy Andrzeja Jakimowskiego?

Tak się składa, że część scen w „Dziennika z podróży” kręciłem właściwie w tych samych miejscach, w których Jakimowski realizował „Sztuczki”. Ludzie doskonale go zresztą pamiętali – i inaczej niż z reguły bywa to z filmowcami – mieli same pozytywne wspomnienia. Dzięki temu na wstępie byli w stanie zaufać również mi i po raz kolejny otworzyć się przed kamerą.

Być może właśnie dlatego „Dziennik z podróży” mógł ostatecznie okazać się całkiem pogodnym filmem.

Na własny użytek określam go jako komedię ze smutnym, drugim dnem. Gdy przystępowaliśmy do zdjęć, Tadeusz Rolke – mój przyjaciel i jeden z dwóch głównych bohaterów– był w dość kiepskiej kondycji psychicznej. Choć był już po osiemdziesiątce, właściwie po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że się starzeje. Do tej pory skupiał się wyłącznie na pielęgnowaniu w sobie chłopca: potrafił chłonąć otaczającą rzeczywistość, był spontaniczny, zachwycał się pozornie nieistotnymi szczegółami. Ta niedojrzałość jest ujmująca, ale wiem, że w pewnych sytuacjach także bardzo mu ciąży.

(…)
Na koniec muszę zweryfikować moją ulubioną tezę postawioną przez Tadeusza Rolke w jednej ze scen „Dziennika…”. Czy to prawda, że artyści nie noszą piżam?
Wszystko na to wskazuje. Kupiłem kiedyś jedną, ale ubrałem ją może dwa 
razy w życiu i w ogóle nie mogłem się do niej przekonać. Dzięki Tadeuszowi nareszcie zrozumiałem dlaczego.

Całość na łamach Dziennika


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz