sobota, 7 czerwca 2014

Nie chciałbym dostać od matki plyty z "Dzieckiem Rosemary" - wywiad z Davidem Wnendtem, reżyserem "Wilgotnych miejsc"








Piotr Czerkawski: „Wilgotne miejsca” to adaptacja bestsellerowej powieści Charlotte Roche. Kiedy zetknąłeś się z tą książką po raz pierwszy?

David Wnendt: Dawno temu, gdy nikomu nie przyszło jeszcze do głowy, by przenosić ją na ekran. Pamiętam, że nigdy nie myślałem o „Wilgotnych…” w kategoriach moralnej prowokacji. Roche uwiodła mnie za to swoim dowcipem i oryginalnym sposobem widzenia świata. Gdy zwrócono się do mnie z propozycją zrobienia filmu na podstawie „Wilgotnych…” , byłem urzeczony.

Nie obawiałeś się, że - jako wielki wielbiciel oryginału – nie odciśniesz na nim osobistego piętna?

Książka jest właściwie jednym wielkim monologiem snutym we wnętrzu szpitalnej sali. Takiego materiału nie sposób przenieść na ekran w skali 1:1, więc zostałem niejako zmuszony do znalezienia własnych rozwiązań i przetłumaczenia języka Roche na moją wrażliwość wizualną.

Pamiętam z polskich ekranów twój poprzedni film – „Combat girls”. To zupełnie inne kino niż „Wilgotne…” – bardziej realistyczne, społecznie zaangażowane. W obu przypadkach opowiadasz jednak historie wkraczających w dorosłość dziewcząt.

Dodałbym do tego jeszcze jedno podobieństwo: obie bohaterki to rebeliantki, które sprzeciwiają się zastanej rzeczywistości. Odnoszę wrażenie, że kino zbyt rzadko sięga po postacie zbuntowanych kobiet i taka tematyka wciąż ma w sobie wiele świeżości. Rzeczywiście, interesuje mnie także proces dojrzewania, ale bardziej rozbudowany, trwający przez całe nasze życie. Chętnie zrobię kiedyś film o sześćdziesięciolatku, który wciąż kształtuje swoją tożsamość i szuka odpowiedzi na ważne pytania.

Jakie znaczenie dla „Wilgotnych miejsc” ma fakt, że główna bohaterka jest kobietą?

Myślę, że właśnie z tego powodu niektórzy ludzie odbierają film jako prowokacyjny. Jesteśmy przyzwyczajeni do akceptowania męskich fantazji. Bez sprzeciwu oglądamy komedie o dojrzewających chłopcach, śmiejemy się, gdy padają z ekranu dowcipy o wydalaniu i wymiotach. Ale kiedy próbujemy w podobny sposób opowiadać o kobiecie, od razu podnoszą się głosy sprzeciwu.  To hipokryzja, którą chciałem dzięki „Wilgotnym…” trochę przełamać.

(...)


Pozostańmy jeszcze przez chwilę w kręgu kinofilskich nawiązań. W jednej ze scen matka wręcza Helen prezent w postaci płyty DVD z „Dzieckiem Rosemary” Polańskiego. Dlaczego decyduje się akurat na ten film?

Bo jest fatalnym rodzicem i w głębi duszy nie znosi swojej córki. Uwielbiam film Polańskiego, ale w tym kontekście użyłem go w sposób ironiczny. Matka Helen wstydzi się rozmów o seksie, a jednocześnie prezentuje córce dzieło reżysera oskarżonego o gwałt na trzynastolatce. Zresztą, czy chciałbyś dostać od swojej matki film o kobiecie, która rodzi dziecko szatana?

W Niemczech twój film okazał się wielkim sukcesem. Myślisz, że istnieje szansa, aby „Wilgotne…” zmieniły, choć trochę sposób w jaki jego widzowie podchodzą do swojego ciała i spraw intymnych?

Tak jak przed laty książka, film spotkał się ze skrajnymi reakcjami publiczności, a to oznacza chyba, że dotknął ważnego społecznie tematu. Byłoby arogancją liczyć na to, że „Wilgotne…” zmienią cokolwiek w czyimś życiu. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej ośmielą innych filmowców do robienia odważniejszych filmów o kobiecych potrzebach i fantazjach. Będą kamykiem uruchamiającym lawinę, która doprowadzi do kulturowych przemian.
 

Więcej na łamach "Dziennika": http://film.dziennik.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz