Niemal wszyscy twórcy "7 dni w Hawanie" zasługują na solidnego klapsa od Ulricha Seidla. Reżyserzy nowelowego projektu niewiele różnią się od uprzywilejowanych seksturystek z "Raju: miłości". W trakcie swojej wizyty na Kubie kolejni twórcy solidarnie odwracają wzrok od symptomów dotkliwej agonii autorytarnego reżimu. Zamiast tego biorą udział w neokolonialnym balu, w trakcie którego miejscowe piękności ochoczo zrzucają swe skąpe ciuchy.
Upstrzony stereotypami scenariusz "7 dni w Hawanie" wygląda, jakby stworzono go pomiędzy wizytą w szkole salsy a haustem Cuba Libre wypitym z brudnej szklanki w prowincjonalnym barze. Co zaskakujące, ten swoisty almanach dyrdymałów wyszedł jednak spod ręki rdzennie kubańskiego pisarza Leonarda Padury. Wypada żałować, że władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nigdy nie wpadły na pomysł zlecenia analogicznego scenariusza na przykład Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Łatwo wyobrazić sobie przecież podpisany przez Buñuela, Pasoliniego i Bergmana film, w którym zagraniczni turyści zwiedzają Pałac Kultury, upijają się wódką w SPATiF-ie i lądują ostatecznie na koncercie Mazowsza.
(...) więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz