Kilka miesięcy po naszej rozmowie na temat "Kła" udało mi się ponownie spotkać z Giorgiosem Lanthimosem. Tym razem reżyser "Alp" opowiada mi o doświadczeniach związanych z pracą w reklamie i wyjaśnia dlaczego od klasycznego greckiego kina woli "Ultimatum Bourne'a". Zapraszam do przeczytania fragmentu wywiadu, który w całości ukaże się we wrześniowym numerze miesięcznika "KINO".
Piotr Czerkawski: W nagrodzonych w
Wenecji „Alpach” opowiadasz o grupie ludzi, którzy umawiają się
z rodzinami nieboszczyków, że za odpowiednim wynagrodzeniem będą
odtwarzać ich gesty i zachowania. zastępują zmarłych i odgrywają
role na życzenie ich rodzin. Czy słyszałeś, żeby takie praktyki
miały miejsce w rzeczywistości?
Giorgios Lanthimos: Gdy
kręciłem „Alpy”, nie inspirowałem się żadnymi autentycznymi
wydarzeniami. Dużo większe znaczenie miały dla mnie dyskusje,
które odbywałem z moim współscenarzystą, Efthymisem Filippou. To
właśnie on zwrócił moją uwagę na ludzi, którzy nie mogą
pogodzić się z stratą krewnych i przekonują, że wciąż
otrzymują od nich listy bądź telefony. Te historie wydawały mi
się bardzo inspirujące, ale przez długi czas nie wiedziałem w
jaki sposób przedstawić je na kinowym ekranie. Potem przyszedł mi
jednak do głowy pomysł na postać kobiety, która pracuje w
szpitalu, na co dzień widzi ból towarzyszący ludziom tracącym
swoich bliskich i w końcu postanawia wykorzystać swoje obserwacje
do rozkręcenia interesu.
Choć twoje filmy bazują często na
absurdalnych pomysłach, od czasu do czasu odwołujesz się także do
fragmentów dobrze znanej nam rzeczywistości. W „Kle”
bohaterowie słuchają piosenki Franka Sinatry a w „Alpach”
wspominają o muzyce Prince'a.
Takie detale mają
dla mnie znaczenie osobiste, bo po prostu oddaję hołd artystom,
których cenię. To jednak jeszcze nie wszystko. Nawiązania do
Sinatry i Prince'a stanowi rodzaj kodu kulturowego, który będzie
rozpoznawalny wszędzie na świecie i uczyni opowiadane przeze mnie
historie jeszcze bardziej uniwersalnymi.
Popkulturowe konotacje towarzyszyły
także początkom twojej kariery. Choć dziś może trudno w to
uwierzyć, reżyserskiego warsztatu uczyłeś się w trakcie pracy
nad telewizyjnymi reklamami. W jaki sposób tamte doświadczenia
wpłynęły na twoją późniejszą twórczość?
Myślę,
że bardzo pomogły. Zetknięcie z plastikową, telewizyjną
rzeczywistością jeszcze mocniej przekonało mnie, żeby pod żadnym
pozorem nie wierzyć w świat, który próbują kreować media. Jako
artysta nie mogę zadowalać się fałszywym obrazem i muszę dążyć
do emocjonalnego autentyzmu. Jednocześnie jednak nie zamierzam
kategorycznie potępiać przemysłu reklamowego. Trzeba zauważyć,
że podlega on nieustannym przemianom i – inaczej niż przed laty –
coraz częściej pozwala artystom na realizowanie ciekawych i
zabawnych pomysłów.
(....)
A jak wygląda twój stosunek do
klasycznego kina greckiego?
Nie wyznaję
poglądu, że skoro jestem Grekiem, to automatycznie powinienem
wielbić Angelopoulosa. W tej sprawie znacznie bardziej niż
kryterium terytorialne liczy się dla mnie pokrewieństwo duchowe.
Mój ulubiony grecki reżyser, Nikos Papatakis, tworzył głównie we
Francji.
Ciekaw jestem, czy kryteria
geograficzne odgrywają rolę w odbiorze twoich własnych filmów.
Czy masz poczucie, że widownia w Grecji reaguje na nie inaczej niż
gdzie indziej?
Nie sądzę. W
moim kraju, tak jak zresztą wszędzie, znajdą się widzowie, którzy
lubią moje filmy i tacy, którzy ich nienawidzą. No, może
nienawidzą ich bardziej niż ludzie z zewnątrz, bo jako Grecy czują
się podwójnie dotknięci.
(...)
Jak duży wpływ na komfort twojej
pracy ma trawiący obecnie Grecję kryzys gospodarczy?
Kryzys dokucza nam
wszystkim, ale nie przeceniałbym jego znaczenia dla branży
filmowej. Prawda jest taka, że i przed kryzysem pracowało nam się
bardzo ciężko. Każdy z moich trzech pełnometrażowych filmów
powstawał z trudnościami. Paradoksalnie najmniej kłopotów miałem
chyba z „Kłem”. Byłem wtedy po realizacji „Kinetty”, która
– jak niewiele greckich filmów w tamtym czasie – odbiła się
dość szerokim echem na zagranicznych festiwalach. W związku z tym
dano mi kredyt zaufania i wsparto realizację „Kła” wsparto
pewną, niewielką sumą pieniędzy, która pozwoliła mi na swobodę
twórczą.
Chcesz powiedzieć, że w przypadku
realizacji „Alp” nie było już tak łatwo?
Ze względu na
kryzys nie dostałem prawie żadnych pieniędzy i musiałem szukać
wsparcia u koproducentów. W systemie, który funkcjonuje obecnie w
Grecji, szansę na zdobycie pieniędzy masz dopiero po ukończeniu
filmu, gdy uda mu się osiągnąć sukces na świecie. To dla twórców
bardzo trudna sytuacja, która wymaga podejmowania wielkiego ryzyka,
ale z drugiej strony zmusza ona do rozwinięcia środowiskowej
solidarności. Sam ściśle współpracuję z reżyserką „Attenberg”
Athiną Rachel Tsangari, która produkuje moje filmy, a ja
odwzajemniam jej się tym samym.
Może lekarstwem na kłopoty z
kręceniem filmów byłaby zmiana miejsca pracy? Po sensacyjnej
nominacji do Oscara dla „Kła” w Hollywood przyjęto by cię z
otwartymi ramionami.
Nigdy nie mów
nigdy. Skoro lubię oglądać inteligentne kino rozrywkowe w rodzaju
„Ultimatum Bourne'a”, dlaczego nie mógłbym sam wyreżyserować
podobnego filmu? Mam agentów w USA i w Wielkiej Brytanii, którzy
wyszukują dla mnie różne propozycje w obu krajach. Jeśli któraś
z nich przypadnie mi do gustu, chętnie na nią przystanę. Na pewno
nie chciałbym zamykać sam siebie w art house'owym getcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz