wtorek, 28 maja 2013

Kawalkada perwersji Mr. Watersa









Katowicki festiwal Cropp Kultowe, wraz z prezentowaną tam retrospektywą Johna Watersa, dobiegł już końca. Cudem zmartwychwstały niedawno reżyser "Różowych flamingów" wciąż jednak ma się dobrze, a jego filmy okazują się odporne na upływ czasu. Fenomenowi Watersa przyglądam się w eseju napisanym na potrzeby Cropp Kultowych. Zapraszam do lektury.



Dziewczyny z brazylijskiego zespołu CSS zachęcały w jednej z piosenek, by „przeżyć swe życie w stylu Johna Watersa”. Trzeba przyznać, że punkowe diwy z Brazylii postawiły przed słuchaczami karkołomne zadanie. Przyszły twórca „Różowych flamingów” już od wczesnego dzieciństwa wykazywał oznaki ekscentryzmu. Urodzony w Baltimore John fascynował się widokiem wypadków samochodowych, kradł ze sklepów płyty Little Richarda, a wagary spędzał na seansach podejrzanych filmów w kinach o wątpliwej reputacji. Z edukacją nigdy nie było zresztą Watersowi po drodze. Choć przyszły reżyser przez krótki czas był studentem New York University, bardzo szybko został wydalony z uczelni za palenie marihuany na terenie kampusu. Jeśli wierzyć samemu Watersowi, zajęcia z reżyserii filmowej i tak niespecjalnie go zresztą interesowały. Zamiast oglądać w kółko „Pancernika Potiomkina” młody adept kina wolał rozkoszować się złym smakiem niesławnych dzieł w stylu „Olga's House of Shame”. Formalne wykształcenie zdawało się jednak Watersowi zbędne. Przyszły twórca okazał się genialnym samoukiem, który metodą prób i błędów uczył się tajników zawodu na swych eksperymentalnych filmikach. Mimowolną sprawczynią eksplozji talentu Johna okazała się zresztą babcia reżysera, która na 16. urodziny sprezentowała mu pierwszą kamerę. Pozornie niewinny gest, w iście Watersowskim stylu, doprowadził do zagłady wartości wyznawanych przez szanujących się mieszkańców Baltimore. Już jako profesjonalny filmowiec twórca „Female Trouble” pozostał wierny dziecięcej tendencji do zawstydzania otoczenia. Waters przeszedł do historii kina jako twórca, który kazał swojemu ulubionemu aktorowi kopulować z krabem – gigantem, a także skłonił go do skonsumowania przed kamerą autentycznych psich odchodów. Niesławna scena finałowa z „Różowych flamingów” (1972) ściągnęła na reżysera gniew, lecz jednocześnie zapewniła mu artystyczną nieśmiertelność. Sam Waters ma pełną świadomość takiego obrotu spraw. Po latach w jednym z wywiadów wyznał wprost: „Nawet gdybym w przyszłości wynalazł lekarstwo na raka i tak przejdę do historii jako reżyser sceny z jedzeniem psiego gówna. W ogóle mi to jednak nie przeszkadza”. Bon moty Watersa mogłyby zresztą zapełnić całą księgę aforyzmów bądź przynajmniej zeszyt „Złotych myśli” prowadzony przez krnąbrnego nastolatka. Reżyser „Różowych flamingów” łaskaw był stwierdzić na przykład, że „wymioty widzów w trakcie projekcji traktuje jako ekwiwalent owacji na stojąco”, a „bycie kobietą wydaje się ciekawe głównie ze względu na możliwość dokonania aborcji”. Podobne wypowiedzi służą reżyserowi do pielęgnowania mitów sławiących jego własne szaleństwo. Waters od dawna daje się poznać jako fanatyk kiczu, piewca odmienności i koneser wszelkiej przesady. Gdyby tylko urodził się w Polsce, z pewnością potrafiłby nakręcić znakomity film o mamie Madzi, senatorze Piesiewiczu bądź orientacji seksualnej Krzysztofa Zanussiego.


Waters uznał skandal za najskuteczniejszą drogę do upragnionej sławy. Reżyser z lubością wszedł w rolę rynsztokowego dandysa i finezyjnego przewodnika po własnym mondo trasho. Dobrze ubrany, obdarzony nienagannymi manierami, z twarzą ozdobioną staroświeckim wąsikiem Waters był jak kuzyn tytułowej „Viridiany” z arcydzieła Luisa Bunuela. W filmie hiszpańskiego mistrza bogobojna dziewczyna została skonfrontowana z libertyńskim krewnym, który wzbudza w niej odrazę zmieszaną z głęboko ukrytym podziwem. Krocząca drogą do świętości Viridiana stopniowo przekonuje się o fiasku cnotliwej strategii. W doskonale przewrotnym finale skruszona dziewczyna puka do drzwi krewnego. Triumfujący mężczyzna spogląda na Viridianę znad drinka i partyjki pokera, po czym stwierdza od niechcenia: „Wiedziałem, kuzynko, że jeszcze kiedyś przyjdziesz zagrać z nami w karty”.

Słowa te, z równie ujmującą nonszalancją, Waters mógłby powtórzyć pod adresem swoich widzów. W kolejnych filmach twórca „Desperate Living” działa jak domorosły psychoanalityk, który wydobywa na wierzch najbardziej wstydliwe potrzeby publiczności. O terapeutycznym charakterze dzieł reżysera świadczą entuzjastyczne reakcje pierwszych widzów „Różowych flamingów”. Na archiwalnych nagraniach z dawnych seansów możemy zobaczyć grupy fanów, którzy z ekscytacją wykrzykują hasła w stylu: „To było lepsze niż Szepty i krzyki!” albo „Tym filmem John Waters wsadził palec w dupę Ameryki”.

(...)

Mimo kryzysu reżyserskiej formy, Waters bynajmniej nie zniknął z amerykańskiego szoł – biznesu. Twórca „Różowych flamingów” wciąż często pojawia się w mediach i z powodzeniem występuje jako stand – up comedian. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w drobnych sukcesach odbija się tylko blady cień jego uśpionej wielkości. Być może nowy rozdział w karierze Watersa otworzy dopiero ogłoszone kilka miesięcy temu zmartwychwstanie. 7 marca amerykański internet obiegła szokująca informacja o zgonie reżysera. Parę godzin później mocno przesadzone pogłoski o swojej śmierci zdementował sam Waters. Twórca od lat określany „papieżem złego smaku” stał się tym samym Chrystusem ery cybernetycznej plotki. Czy istnieje szansa, że z tej okazji odprawi na ekranie kolejną orgiastyczną mszę?


Więcej w katalogu festiwalu filmowego Cropp Kultowe




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz