"Staram się opowiadać bardzo różne historie, utrzymane w odmiennych stylistykach, poruszające rozmaite problemy. Nie chcę skończyć jako twórca, który przez całe życie robi w kółko to samo. Nie jestem Stevenem Seagalem." - mówił mi - podczas zeszłorocznego festiwalu w Wenecji - Aleksiej Bałabanow. Jeden z ostatnich polskich wywiadów ze zmarłym w zeszłym tygodniu reżyserem ukazał się w piątkowym wydaniu "Dziennika".
Piotr Czerkawski: Pański ostatni
film – prezentowane na festiwalu w Wenecji - „Ja też chcę”
wydaje mi się współczesną wariacją na temat klasycznych
rosyjskich bajek. Czy myśli pan, że taka interpretacja jest
uprawniona?
Aleksiej Bałabanow: Ciężko
mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie lubię komentować swoich filmów,
to zadanie dla krytyków. Mnie zależy wyłącznie na tym, by
realizować kino wysokiej jakości, stojące na przyzwoitym poziomie
technicznym. Cała reszta stanowi już kwestię indywidualnej
interpretacji odbiorcy.
W „Ja też chcę” występuje pan
w autoironicznym epizodzie reżysera filmowego. Skąd ten pomysł?
Nie traktuję
swojej roli jako prawdziwego zadania aktorskiego. Idea „Ja też
chcę” polega na tym, że każdy z bohaterów występuje w roli
samego siebie. Przestępcy grają przestępców, prostytutki wcielają
się w role prostytutek, a ja wystąpiłem jako reżyser.
W finale „Ja też chcę” grany
przez pana bohater umiera. Czy często zdarza się panu myśleć o
śmierci?
Nie. To przecież
i tak w niczym nie pomoże. Wiem, że umrę i nie obchodzi mnie jak
to się stanie. Marzy mi się tylko uniknięcie nadmiernego bólu.
Ozdobą pańskiego nowego filmu
pozostaje ostra, rockowa muzyka przygotowana przez Leonida Fiodorowa
i jego zespół. W jaki sposób doszło do nawiązania tej
współpracy?
To wszystko
zasługa mojej wieloletniej przyjaźni z Leonidem. Gdy byłem młody
i mieszkałem jeszcze w Jekaterynburgu, niemal cały wolny czas
spędzałem w lokalnym klubie rockowym. Właśnie tam poznałem
Leonida i jego kompanów, którzy byli wtedy dopiero początkującymi
muzykami. Od tamtego czasu utrzymywaliśmy stały kontakt, a ja
wielokrotnie myślałem o wykorzystaniu piosenek Fiodorowa w swoich
filmach. Dopiero „Ja też chcę” okazało się jednak historią
obdarzoną odpowiednią energią i temperamentem.
W swoim nowym filmie nie po raz
pierwszy pracuje pan z naturszczykami. Dlaczego tak bardzo ceni pan
aktorów niezawodowych?
Z potrzeby
realizmu. Moi aktorzy nie grają, po prostu są. W ten sposób
stanowią przeciwieństwo absolwentów szkół teatralnych, którzy
stają na baczność i monotonnie deklamują tekst. Od perfekcyjnego
fałszu wolę nawet najbardziej niedoskonały autentyzm.
Czy - w związku z tym, że aktorzy
w „Ja też chcę” grają samych siebie – fabuła filmu ma swoje
oparcie w faktach?
Scenariusz „Ja
też chcę” roi się od anegdot przytoczonych mi przez znajomych,
których obsadziłem w filmie. To ludzie związani z półświatkiem,
widzieli na własne oczy niejedno. Gdy, w scenie kąpieli w łaźni,
opowiadają sobie dla rozrywki wszystkie te makabryczne i śmieszne
historie, w wielu wypadkach wspominają po prostu wydarzenia z
własnego życia.
Chwileczkę, chce pan przez to
powiedzieć, że przyjaźni się z przestępcami?
Przestępcami byli
oni w przeszłości. Dziś w większości przekwalifikowali się na
bankierów.
(...)
W filmach, które nie są
adaptacjami, lecz powstają na podstawie pańskich oryginalnych
scenariuszy często inspiruje się pan autentycznymi wydarzeniami. To
nie tylko przypadek „Ja też chcę”, lecz także choćby „Ładunku
200”. Czy ta twórcza metoda ma dla pana szczególne znaczenie?
To zależy od
konkretnego scenariusza. Staram się opowiadać bardzo różne
historie, utrzymane w odmiennych stylistykach, poruszające rozmaite
problemy. Nie chcę skończyć jako twórca, który przez całe życie
robi w kółko to samo. Nie jestem Stevenem Seagalem.
Ciekawe porównanie. Od Seagala
chciałbym przejść jednak do Andrieja Tarkowskiego. Zaskoczyło
mnie, że w jednym z wywiadów otwarcie skrytykował pan największego
mistrza rosyjskiego kina.
Lubię dwa filmy
Tarkowskiego - „Dziecko wojny” i „Andrieja Rublowa”. Reszta
po prostu mi się nie podoba i nie widzę powodu, dla którego
miałbym to ukrywać.
A jakie jest pańskie zdanie na
temat współczesnego rosyjskiego kina? W ostatnim czasie wielu z
pańskich rodaków zaczęło zdobywać uznanie na międzynarodowych
festiwalach.
Pojawiło się
kilka interesujących nazwisk. Uważnie przyglądam się karierze
mojego przyjaciela, Igora Wołoszyna.. Zupełnie nie rozumiem
natomiast fenomenu Andrieja Zwiagincewa. Prawdę mówiąc, uważam za
strasznego nudziarza!
Z lektury kolejnych wywiadów wiem,
że równie surowy bywa pan także wobec własnych filmów.
Nie darzę ich
szczególnym sentymentem. Tak naprawdę cenię właściwie tylko
trzy: „Szczęśliwe dni”, „O potworach i ludziach” i „Ja
też chcę”.
(...)
Poszukiwana przez bohaterów „Ja
też chce”, legendarna Brama Szczęścia ostatecznie okazuje się
zamknięta. Czy to oznacza, że nie dostrzega pan w życiu nadziei?
Oczywiście, nie
ma żadnej nadziei. Proszę to koniecznie napisać!
Więcej w piątkowym Dzienniku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz