poniedziałek, 27 maja 2013

Nieważne jak umrę - rozmowa z Aleksiejem Bałabanowem









"Staram się opowiadać bardzo różne historie, utrzymane w odmiennych stylistykach, poruszające rozmaite problemy. Nie chcę skończyć jako twórca, który przez całe życie robi w kółko to samo. Nie jestem Stevenem Seagalem." - mówił mi - podczas zeszłorocznego festiwalu w Wenecji - Aleksiej Bałabanow. Jeden z ostatnich polskich wywiadów ze zmarłym w zeszłym tygodniu reżyserem ukazał się w piątkowym wydaniu "Dziennika".




Piotr Czerkawski: Pański ostatni film – prezentowane na festiwalu w Wenecji - „Ja też chcę” wydaje mi się współczesną wariacją na temat klasycznych rosyjskich bajek. Czy myśli pan, że taka interpretacja jest uprawniona?

Aleksiej Bałabanow: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie lubię komentować swoich filmów, to zadanie dla krytyków. Mnie zależy wyłącznie na tym, by realizować kino wysokiej jakości, stojące na przyzwoitym poziomie technicznym. Cała reszta stanowi już kwestię indywidualnej interpretacji odbiorcy.

W „Ja też chcę” występuje pan w autoironicznym epizodzie reżysera filmowego. Skąd ten pomysł?

Nie traktuję swojej roli jako prawdziwego zadania aktorskiego. Idea „Ja też chcę” polega na tym, że każdy z bohaterów występuje w roli samego siebie. Przestępcy grają przestępców, prostytutki wcielają się w role prostytutek, a ja wystąpiłem jako reżyser.

W finale „Ja też chcę” grany przez pana bohater umiera. Czy często zdarza się panu myśleć o śmierci?

Nie. To przecież i tak w niczym nie pomoże. Wiem, że umrę i nie obchodzi mnie jak to się stanie. Marzy mi się tylko uniknięcie nadmiernego bólu.

Ozdobą pańskiego nowego filmu pozostaje ostra, rockowa muzyka przygotowana przez Leonida Fiodorowa i jego zespół. W jaki sposób doszło do nawiązania tej współpracy?

To wszystko zasługa mojej wieloletniej przyjaźni z Leonidem. Gdy byłem młody i mieszkałem jeszcze w Jekaterynburgu, niemal cały wolny czas spędzałem w lokalnym klubie rockowym. Właśnie tam poznałem Leonida i jego kompanów, którzy byli wtedy dopiero początkującymi muzykami. Od tamtego czasu utrzymywaliśmy stały kontakt, a ja wielokrotnie myślałem o wykorzystaniu piosenek Fiodorowa w swoich filmach. Dopiero „Ja też chcę” okazało się jednak historią obdarzoną odpowiednią energią i temperamentem.

W swoim nowym filmie nie po raz pierwszy pracuje pan z naturszczykami. Dlaczego tak bardzo ceni pan aktorów niezawodowych?

Z potrzeby realizmu. Moi aktorzy nie grają, po prostu są. W ten sposób stanowią przeciwieństwo absolwentów szkół teatralnych, którzy stają na baczność i monotonnie deklamują tekst. Od perfekcyjnego fałszu wolę nawet najbardziej niedoskonały autentyzm.

Czy - w związku z tym, że aktorzy w „Ja też chcę” grają samych siebie – fabuła filmu ma swoje oparcie w faktach?

Scenariusz „Ja też chcę” roi się od anegdot przytoczonych mi przez znajomych, których obsadziłem w filmie. To ludzie związani z półświatkiem, widzieli na własne oczy niejedno. Gdy, w scenie kąpieli w łaźni, opowiadają sobie dla rozrywki wszystkie te makabryczne i śmieszne historie, w wielu wypadkach wspominają po prostu wydarzenia z własnego życia.

Chwileczkę, chce pan przez to powiedzieć, że przyjaźni się z przestępcami?

Przestępcami byli oni w przeszłości. Dziś w większości przekwalifikowali się na bankierów.

(...)


W filmach, które nie są adaptacjami, lecz powstają na podstawie pańskich oryginalnych scenariuszy często inspiruje się pan autentycznymi wydarzeniami. To nie tylko przypadek „Ja też chcę”, lecz także choćby „Ładunku 200”. Czy ta twórcza metoda ma dla pana szczególne znaczenie?

To zależy od konkretnego scenariusza. Staram się opowiadać bardzo różne historie, utrzymane w odmiennych stylistykach, poruszające rozmaite problemy. Nie chcę skończyć jako twórca, który przez całe życie robi w kółko to samo. Nie jestem Stevenem Seagalem.

Ciekawe porównanie. Od Seagala chciałbym przejść jednak do Andrieja Tarkowskiego. Zaskoczyło mnie, że w jednym z wywiadów otwarcie skrytykował pan największego mistrza rosyjskiego kina.

Lubię dwa filmy Tarkowskiego - „Dziecko wojny” i „Andrieja Rublowa”. Reszta po prostu mi się nie podoba i nie widzę powodu, dla którego miałbym to ukrywać.

A jakie jest pańskie zdanie na temat współczesnego rosyjskiego kina? W ostatnim czasie wielu z pańskich rodaków zaczęło zdobywać uznanie na międzynarodowych festiwalach.

Pojawiło się kilka interesujących nazwisk. Uważnie przyglądam się karierze mojego przyjaciela, Igora Wołoszyna.. Zupełnie nie rozumiem natomiast fenomenu Andrieja Zwiagincewa. Prawdę mówiąc, uważam za strasznego nudziarza!

Z lektury kolejnych wywiadów wiem, że równie surowy bywa pan także wobec własnych filmów.

Nie darzę ich szczególnym sentymentem. Tak naprawdę cenię właściwie tylko trzy: „Szczęśliwe dni”, „O potworach i ludziach” i „Ja też chcę”.


(...)

Poszukiwana przez bohaterów „Ja też chce”, legendarna Brama Szczęścia ostatecznie okazuje się zamknięta. Czy to oznacza, że nie dostrzega pan w życiu nadziei?

Oczywiście, nie ma żadnej nadziei. Proszę to koniecznie napisać!

Więcej w piątkowym Dzienniku 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz